Kiedy piszę ten tekst, jest sobotni wieczór, a ja pół-leżę na ogromnym łóżku, opierając się o zwiniętą w kostkę kołdrę, ziewam i zajadam się winogronami. Na szafce nocnej stoją trzy zużyte kubki i pół sałatki, obok mnie leżą dokumenty, dół od piżamy, kalendarz z grafikiem, zapięcie do roweru, pompka do roweru, pierwszy pęk kluczy, selfie-stick, drugi pęk kluczy i słuchawki. W lodówce mam wino.
Wokół mnie ani jednej pieluszki, gryzaka, zabawki wydającej dziwne odgłosy. W tle nie buja się huśtawka, nie kołysze wózek i żaden sprzęt nie gra znanej melodii na wysokich częstotliwościach. Z drzemki nie wyrywa mnie żaden płacz ani poważne: „Ajiii!”. Nikt nie śpiewa, nie nuci, nie zagaduje. Nikt się nie śmieje, nie nagrywa, nie płacze, nie próbuje uspokoić.
Dzisiaj mam prawo do błędów, lenistwa, samotności, luzu i bałaganu.
Dzisiejszy dzień jest wyjątkowy.
NIGDY NIE LUBIŁAM DZIECI.
Odkąd pamiętam, nigdy nie byłam fanką dzieci – nawet tych w moim wieku, gdy sama byłam dzieckiem. Więcej czułości budzili we mnie ludzie starsi i schorowani, niż małe paluszki, małe rączki i mała główka z ciemiączkiem. Przewracałam oczami na myśl, że psychoterapia małżeńska to nie tylko problemy z drugą połówką, ale też z maluchem. Sprawdzanie odruchów, napięcia mięśniowego, poprawności rozwoju motorycznego? Dzięki, wolę fazy snu, budowę oka i listę narkotyków.
Ostatni raz z niemowlakiem miałam do czynienia jakieś dziesięć lat temu, gdy urodził się ostatni z moich bratanków. Szmat czasu. Ale życie zrobiło mi nieoczekiwany zwrot akcji i zamiast spacerować uliczkami słonecznego Porto Fino, z dziką satysfakcją nucąc Osiecką, wybrałam Polskę, rodzinny dom i czas z tym, który w grudniu nie miał jeszcze nawet imienia.
I choć sporo osób w moim otoczeniu zupełnie nie rozumiało tej decyzji, stało się dokładnie tak, jak przewidywałam. Odebrałam bezcenną lekcję życia, której nie można zastąpić samą teorią i notatkami z psychologii rozwojowej.
#1: NIE MA TAKIEGO ZMĘCZENIA, KTÓREGO NIE DA SIĘ POKONAĆ.
Dziesięć dni to prawie jak urlop. To jak pięć urlopów pod rząd z małym dzieckiem.
Pierwszej nocy budziłam się za każdym razem, gdy westchnął przez sen. Drugiej już tylko wtedy, kiedy zaczynał się wiercić. Trzeciej nocy – na nocne karmienia. Czwartej pod warunkiem, że ktoś kazał zapalić mi światło. Piątej nocy, kiedy leżał na kanapie obok i o piątej rano zaczynał wygrażać lampie, trzymając palec w buzi. Łapałam go za rączkę. I spałam dalej.
Dwie kawy dziennie? Dla mnie to już przeszłość. Na drugą popołudniami zwyczajnie nie miałam czasu, więc przeszłam detoks i oswoiłam się z jedną. Osiem godzin niezmąconego snu? Świetnie funkcjonować można nawet po sześciu i kilku nocnych pobudkach, gdy od odpoczynku wolisz trzy godziny samotności, kiedy wszyscy już śpią. Potrzeba odreagowania? Nie pamiętam, kiedy ostatni raz piłam alkohol. Otwieram lodówkę i patrzę na butelkę białego wina, która stoi tam od tygodnia. Nie mam ochoty wdawać się w ten stan, bo tyle jest innych rzeczy, które mogłabym zrobić, kiedy nareszcie mam wolny wieczór.
Nie, nie wiedziałam do tej pory, co to zmęczenie. A i tak zdaję sobie sprawę z tego, że można robić jeszcze więcej, gdy zachodzi taka konieczność. Można uaktywnić się natychmiast po przebudzeniu, kiedy dzieje się coś niedobrego. Można wstać o siódmej rano i natychmiast zacząć działać, bo to już dzień, a nie część nocy. Można chodzić niedospanym i przestać przesypiać całe poranki, tłumacząc się koniecznością dbania o zdrowie.
Nie ma takiego zmęczenia, którego nie da się pokonać w normalnych warunkach.
#2: OD ZIMNEGO ŁAJDAKA, LEPIEJ BYĆ NATCHNIONYM IDIOTĄ.*
Nauczyłam go pokazywać język i miarowo pluć. Każdego dnia na zmianę udawałam wilka, świnię albo rybę. Śpiewałam mu „Despacito”, „Vente pa ca”, a jak Internet odmawiał posłuszeństwa, to nawet Szpaka. Uciekałam, jeśli leżał goły przed kąpaniem i próbował mnie posikać. Śmiałam się razem z nim bez żadnego powodu, a potem całkiem szczerze, gdy ze śmiechu dostawał czkawki. A kiedy zaczynał jęczeć, dokuczałam mu i jęczałam razem z nim. Patrzył na mnie zdezorientowany i ryczał jeszcze głośniej.
Znam całe mnóstwo osób, które na widok malucha zupełnie nie wiedzą, jak się zachować. Łapią za małą rączkę, cieszą się jak ściska palec i patrzą niemowlakowi w oczy, zagadując: „No i co?”. Ja też nie wiedziałam, dopóki nie zrozumiałam, że nawet gdyby przemówił, to i tak nie powiedziałby niczego mądrego.
Krążą legendy o tym, czy istnieje szósty zmysł i czym się objawia. Istnieje. To zmysł humoru. Niezastąpiony.
Życie samo w sobie jest już wystarczająco skomplikowane, by jeszcze utrudniać je sobie śmiertelną powagą i dwudziestoczterogodzinnym wykorzystywaniem swojej inteligencji.
#3: TROCHĘ SAMODYSCYPLINY I MOŻNA PRZENOSIĆ GÓRY.
Po pewnym czasie można oswoić się ze wszystkim. Z wyciąganiem małych smarków z nosa. Z czyszczeniem małych uszu. Ze smarowaniem małych dziąseł maścią i własnym palcem mokrym od śliny. Z dźwiękiem małych bąków. Z wyciąganiem z małej wanienki gąbki umoczonej w wodzie i przypadkowym siku. Z widokiem niemałej – za to pomarańczowej – kupy.
(Swoją drogą, nic dziwnego, że pięcioletnie dzieci z taką uciechą wymawiają słowo „kupa”, skoro od pierwszego miesiąca doświadczają dzikiej radości domowników, gdy po trzech dniach kolek w końcu ją zrobią. Wniosek narzuca się sam. Kupa to dobro.)
Przy dziecku życie nabiera tak oszałamiającego tempa, że każda kłótnia i złość o głupotę jest tylko stratą czasu. Piętnaście minut dłużej w łóżku – i możesz nie mieć czasu wykąpać się przez kolejne dwie godziny. Jeden błąd w postaci zostawionej gdzieś na meblach komórki – zapomnij o wieczornym bieganiu.
Dziecko nauczyło mnie solidnej samodyscypliny. Czasem muszę zrobić coś, na co nie mam najmniejszej siły albo ochoty, ale jest to pewna forma obowiązku, który prędzej czy później trzeba wykonać, by później mieć czas dla siebie.
#4: STAWIANIE SIEBIE NA PIERWSZYM MIEJSCU TO JEDYNA SŁUSZNA POSTAWA.
Więcej szkody można wyrządzić sobie i reszcie świata, próbując całkowicie poświęcać się dla innych, niż dbając w pierwszej kolejności o zaspokojenie własnych potrzeb, a w drugiej o pomaganie innym. Można iść na kompromisy i uszczęśliwiać bliskich. Ale tylko i wyłącznie pod warunkiem, że w pierwszej kolejności zadbamy o swój komfort psychiczny.
Bez względu na to, w jakim punkcie życia się znajdujesz i jak ciężka jest sytuacja, musisz mieć czas dla siebie. Na trening, na czytanie książki, na ciszę podczas kąpieli. Bez bezbronnego dziecka, kochającego partnera, schorowanego rodzica. Świat się nie zawali, jeśli każde z nich spędzi trochę czasu z kimś innym, a ty w tym czasie przez dwie godziny posiedzisz w kawiarni, pójdziesz na basen albo do kina.
Takich rzeczy nie wpisuje się do grafiku opcjonalnie. To jest święty obowiązek.
Twoje szczęście też jest dla kogoś powodem do szczęścia.
#5: KOCHAĆ WCALE NIE JEST TAK TRUDNO.
Przez myśl mi nie przeszło, że można tak mocno pokochać dziecko, które nie jest moje. Na własne miałabym więcej czasu – starań i ciąży. Poza tym swoje dziecko otacza się miłoscią wspólnie, więc łatwiej jest kochać, widząc cudzą miłość. A tutaj – ot, dostajesz na ręce kilka kilogramów ciepłego ciała, które – przeniesione – bada cię wzrokiem, ślini się na twoją bluzkę, próbuje ugryźć cię w cycek i z całej siły szczypie za ramię. Pachnie jakoś tak inaczej. Odchyla się i z impetem uderza czołem w twoją brodę. I wkłada ci duży palec do pępka.
A potem zupełnie nagle – jednak się przytula. Kładzie głowę na piersi, wkłada paluszek do buzi i nagle się zamyśla. Rozgląda się. Patrzy na obraz, na meble, na zdjęcia. Zaczyna mówić do lampy, uśmiecha się do dziadka i śmieje w głos, gdy na moment może być samolotem. Ziewa tak, że widzisz w całości gołe, różowe dziąsła.
Może piszę to trochę na wyrost, ale jestem w stanie sobie wyobrazić adopcję dziecka, gdybym nie mogła mieć własnego. Miłość wcale nie przychodzi tak trudno. Ponoć po 2,5 roku pierwsze „Kocham cię, mamusiu.” wynagradza wszystkie trudy i nieprzespane noce.
JUŻ ZA CHWILĘ CIĄG DALSZY PROGRAMU.
Nie mogę się doczekać powrotu do Krakowa. Do swojego pokoju, białego biurka, wielkiego łóżka, małej biblioteczki, segregatorów, pudełek. Do wymarzonej trasy do biegania, ścieżki rowerowej i Zakrzówka opodal. Do moich przyjaciół, do wypadów na miasto, do wspólnych filmów i wspólnej nauki. Do fascynujących książek i sterty notatek.
Odejmując wszystkie wyjazdy i podróże, na spędzanie czasu z J. zostało tylko kilkanaście dni. I naprawdę, naprawdę, nie wyobrażam sobie, jak bardzo będę za tym brzdącem tęsknić.
*Bo życie jest właśnie takie, że jest się w nim, moje złoto, albo zimnym łajdakiem, albo natchnionym idiotą. – Gałczyński.
Hej, długo pracowałam nad tym tekstem. Proszę, zostaw po sobie jakiś ślad – polub moją stronę na Facebooku, napisz komentarz albo udostępnij ten artykuł u siebie. Dla Ciebie to tylko moment, a dla mnie to dowód, że w dobie cięcia zasięgów moja praca ma jeszcze jakiś sens. Dziękuję, że jesteś. :)