TEKSTY

6 tysięcy klatek

Minął już miesiąc, a ja wciąż pamiętam bar na świeżym powietrzu i lampki rozwieszone nad naszymi głowami od drzewa do drzewa. Kilka godzin po egzaminie, podwójne urodziny w paczce przyjaciół ze studiów. Mały, trzymiesięczny piesek o wielkich uszach, krążący między leżakami. I te zdjęcia z polaroidu przekazywane z rąk do rąk. Każde z jakimś przekazem. Każde z własną historią.

Pojedynczy kadr kosztuje właściciela cztery złote. A jednak ktoś odkłada pieniądze na aparat, kupuje wkłady, wywołuje zdjęcia, gromadzi je w grubych plikach w portfelu, pokazuje znajomym na imprezach i opowiada, jak powstały.

Pamiętają każdy szczegół. Zachwycają się prześwietleniem i krzywym kadrem. Uciętą głową, zamkniętym okiem, rozmazaną dłonią.

A przecież w telefonach mogliby mieć idealny świat.

6 TYSIĘCY KLATEK.

Każdego roku w lipcu na kilka dni zaszywam się w domu rodziców. Odcinam się od ludzi, uciekam przed upałem i jest mi całkowicie obojętne, jak wielkim nerdem wydaję się z perspektywy podwórka. Chcę sobie wszystko przemyśleć, wszystko podsumować, przeanalizować błędy, wyciągnąć wnioski, określić plan na przyszłość.

W tym roku jest mi trochę smutno. Nie dotrzymałam sobie wielu obietnic. Nie założyłam kanału na YT. Nie przebiegłam półmaratonu. Nie zrobiłam szpagatu. Nie spędziłam nawet tygodnia w górach. Nie przeprowadziłam się do Warszawy. Ale nie to jest najstraszniejsze.

Najstraszniejsze jest to, że w trakcie porządków usunęłam 3,5 tysiąca zdjęć z telefonu i o tysiąc mniej z ostatnich 3 lat z dysku komputera. 6 tysięcy fotografii. A to wciąż nie koniec – zostało mi jeszcze kilka folderów z podróży i 400 kilkuminutowych filmików nagrywanych zeszłego lata w Hiszpanii z myślą o vlogu. Nigdy go nie złożyłam.

W tym samym czasie zrobiłam 6 tysięcy nieudanych selfie, zdjęć jedzenia i butów. 6 tysięcy kadrów, kliknięć, fleszy. 6 tysięcy min, świateł, sukienek, sznurówek, sałatek, omletów.

6 tysięcy zdjęć, które nie miały dla mnie żadnego znaczenia.

TO BYŁ TAKI NIESKOMPLIKOWANY ROK. 

Spędziłam ten rok w samotności. Przeżyłam cudowną wigilię z rodziną, ślub siostry, narodziny chrześniaka, śmierć ukochanej cioci. Trzymaliśmy się ciągle razem wśród przytuleń i rozmów, których było więcej niż dotychczas. Ale ja – ja byłam sama. Zaszyłam się w swoim 6-metrowym pokoiku na czwartym piętrze. Patrzyłam na światła w cudzych domach. Walczyłam z bezsennością. Zasypiałam przy Kortezie. 

Biegałam długie trasy wzdłuż Opolskiej i Alei. Biegałam – ubrana na czarno, ukryta za maską, która niemal całkowicie zasłaniała mi twarz. Mijałam ludzi, których nie znałam. Nie chciałam nawet patrzeć im w twarz. Od ich spojrzeń i słów wypowiadanych na głos wolałam swoje pudełko pizzy i kolejny sezon Przyjaciół. Znam ich już na pamięć.

Internet stał się dla mnie wirtualną kawiarenką, miejscem spotkań z bliskimi ludźmi. Nocami prowadziliśmy długie konwersacje. O miłości, o muzyce, o poezji i przyszłości. Ale to nie jest prawdziwy świat. To świat przyjaźni, które można skończyć jednym kliknięciem myszy i kilkoma dniami milczenia. Zupełnie nagle wyszło na jaw, że to, co prawdziwe, co zostaje w pamięci, jest nie tylko słowem. Jest dotykiem, zapachem, uśmiechem. Namacalną obecnością.

Z tych swoich czterech ścian i udawania, że wszystko jest w porządku, wyszłam dopiero na wiosnę. I nagle okazało się, że cały świat ruszył z miejsca, a tylko ja zostałam. Moje koleżanki pokończyły licencjaty i rozjechały się po świecie. Jedna robi staż we Florencji, druga podróżuje i podbija USA, trzecia domyka ślub na ostatni guzik. Zdobyły tytuły, mają osiągnięcia naukowe, znalazły miłość swojego życia, wynajmują kawalerki i rozpoczynają pierwszą pracę w zawodzie.

A ja mam za sobą pierwszy rok studiów i trochę samotności. Żadnego tytułu i własnych pieniędzy. I mieszkanie, do którego właśnie się wprowadzam – z daleka od centrum, o znacznie niższym standardzie niż kiedykolwiek wcześniej.

I naprawdę się wystraszyłam – że nie mam niczego.

A PRZECIEŻ TAK MIAŁO BYĆ.

To nie jestem ja. To nie w moim stylu – tak zamknąć się w domu, odciąć od ludzi, poza studiami nie robić nic więcej. W zeszłym roku miałam bar, bloga, tańce, skok na bungee, trasę rowerową na 180 km w dwa dni, kurs w Hiszpanii, a Sylwestra spędziłam na plaży w Gdańsku. A teraz? Żadnego koła naukowego, tańców, kursu językowego, pracy, podróży i spełnionych marzeń. Przez ROK?

Wściekam się na siebie, ale tylko przez moment. Potem przypominam sobie, że tak miało być.

Sporo nerwów kosztowało mnie pogodzenie się z myślą, że odchodzę z pracy i pewien etap zakończył się definitywnie. Brak własnych pieniędzy okupiony był pewnością, że zdam ten rok, pierwszy rok, w którym w końcu wygrałam studia swoich marzeń. Czułam się skończonym leniem, ale wiedziałam, że to będzie najlepsza decyzja dla mnie. Tylko jedna rzecz naraz. Tylko jedna branża. Jedna pasja. Jeden sport.

Dla kogoś, kto zawsze robił dziesięć rzeczy naraz – to było prawdziwe wyzwanie.

TA OSTATNIA CHWILA.

Coraz mniej zazdroszczę innym. Wiem, jaką drogą chcę podążąć i to dokładnie ta, którą właśnie idę. Ale presja czasów, w jakich żyję, sprawia, że ciągle mi mało. Znam dwa języki obce, ale chciałabym znać trzeci. Po co? Nie wiem. Czytam mnóstwo artykułów w sieci i podręczników naukowych, ale mam ochotę czytać jeszcze dziesiątki książek o niczym. W czym są lepsze? Nie wiem. Poświęcam pisaniu około setki godzin miesięcznie, ale marzy mi się jeszcze własna powieść. Dlaczego teraz? Nie wiem. Ale czuję, że muszę, bo to ostatni moment.

A potem nabieram tchu. Głęboki oddech. Skupienie. Przecież tego właśnie chciałam. Rzuciłam studia świadoma, że znów będę zaczynać od nowa, na pierwszym roku, na studiach, które trwają pięć lat jak prawo. Odeszłam z pracy świadoma, że nie będzie mnie stać na podbój świata, szalone wakacje i spełnianie wielkich marzeń.

Zwiedziłam kawałeczek świata, nauczyłam się tańczyć, mówię po hiszpańsku. Teraz był moment neurobiologii. Pora na wzmocnienie nóg. Przetrwanie bloga. Czas dla rodziny.

Wszystko jest w porządku. Tak, jak miało być.

Zaczynam nowy rok z czystym kontem.

You Might Also Like