Nigdy nie marzyłam o wczesnej emeryturze i pławieniu się w dobrobycie. O słodkim lenistwie, odpoczynku od trudów ziemskiego życia i błogim nicnierobieniu. Nigdy nie szukałam drogi, którą chcę podążyć, znałam swoje powołanie od dziecka. Chciałam tylko jednego: pisać. Aż po kres swoich dni.
I wciąż nie miałam na to czasu.
Bo pisanie nigdy nie miało mi przyniesć sukcesu – stałych dochodów, szacunku publiczki, pożądanych tytułów. Potrzebą pisania od zawsze byłam skazana na porażkę. Szukałam więc innych rozwiązań, alternatywnych ścieżek, które poprowadzą mnie w dwóch kierunkach jednoczesnie. Chciałam pasję zamienić w zawód, a przyszły zawód – w nową pasję.
Dziś nie wyobrażam sobie dnia bez psychologii. Ale bez niej mogłabym żyć.
I widzę życie bez pisania. Ale to nie byłoby moje życie.
TO ALTERNATYWNE DROGI SPRAWIAJĄ, ŻE PĘDZĘ.
Mam takie dni, w których czuję, że jesli natychmiast nie odpocznę, nie poleżę przez dwie godziny pod kocem, nic, ale to nic nie robiąc, to umrę, przewrócę się, nie wstanę, a w najlepszym wypadku – po prostu usiądę na podłodze na wydziale i trochę sobie popłaczę.
Nie, nie jestem skrajnie wycieńczona. Nie narzucam sobie zawrotnego tempa. Dbam o 6h snu, a co kilka dni – o 20- lub 40-minutową drzemkę. Jem tak zdrowo, że sama sobie zazdroszczę: z rana – bananowe placuszki z owocami leśnymi, syropem z daktyli, żurawiną i jogurtem, po uczelni – makaron, pesto, suszone pomidory, feta, i pestki słonecznika, po treningu – serki, kanapki, warzywa i kolejna porcja ziaren. Nie brakuje mi witamin, troszczę się o swoją dietę i o ruch. Biegam, jem, okrywam się kołdrą, zasypiam.
Stałam pod serwisem, czekając, aż dodzwonię się do znajomych, żebym mogła upewnić się, że dobrze trafiłam i nie zapłacę milionów monet za wymianę baterii w telefonie. Było 7 stopni Celsjusza, zimową kurtkę zostawiłam u rodziców, a halny przeszywał każdą szczelinkę w najcieplejszej, polarowej bluzie, jaką miałam. Przeziębiłam się. Jak jasna cholera.
Wiem, jak mój organizm od jakiegoś czasu radzi sobie z takimi chorobami – wystarczy jeden wieczór po gorącym prysznicu przeleżeć pod kołderką po aspirynie i w ciepłych skarpetkach, obejrzeć dobry film, wypić litr herbaty z cytryną, imbirem i miodem, a potem przespać całą noc – najlepiej do południa.
Ale najbliższy wolny wieczór mam w piątek.
A choroba dopadła mnie w poniedziałek.
ZAWSZE JEST COŚ DO ZROBIENIA.
Ja, kobieta na konkretach, wielka fanka czerwonego wina i sera typu camembert nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam alkohol w ustach.
Ostatnio prawie mi się udało zorganizować wieczór dla siebie. Spotkanie minęło trochę szybciej, niż przewidywałam, przygotowałam sobie materiał na zapas bez zbędnego pośpiechu i poszłam na ostatnie, wieczorne zajęcia. W planach miałam już tylko w godzinę skończyć artykuł, a potem zrobić herbatkę, otulić się kocykiem i oglądać Przyjaciół. Ale szwy zaczęły mi dokuczać, zrobiło się zamieszanie i w efekcie wróciłam do domu po 22.
Miałam ochotę nie myć włosów, zębów, nie zmywać makijażu, po prostu paść na łóżko, przykryć się kołdrą, poduszką i dwoma kocami i w ubraniu zasnąć.
Dwie godziny później leżałam w czystym pokoju, poduszka była mokra od mokrych włosów, na krześle wisiały ubrania na jutro, na koncie widniało mniej pieniędzy od zamówionych książek i opłaconych rachunków, a na poczcie miałam przygotowaną do druku listę lektur na trwający własnie semestr.
Czy to silna wola, z której jestem dumna?
Nie. To poczucie obowiązku.
I WCALE NIE JESTEM Z NIEGO DUMNA.
Czasami ktos mnie pyta, czy muszę. Tak, muszę. Za pół roku skończę 23 lata, moi znajomi ze szkoły właśnie się obronili albo kończą inżyniera, pracują co najmniej od kilku miesięcy, połowa z nich nie żyje już na garnuszku rodziców, a druga połowa – przejdzie na swoje w ciągu najbliższego roku.
Tymczasem ja, ryzykantka i rewolucjonistka, nie dość, że rzuciłam studia, to chwilę potem wybrałam jeden z dwóch kierunków w Polsce, które trwają pięć lat (nie wliczając w to kierunków medycznych, które trwają więcej), więc swój pierwszy poważny tytuł uprawniający mnie do wykonywania zawodu uzyskam najwczesniej w 2021, kiedy skończę 26 lat.
Duma nie pozwoliłaby mi tak żyć.
Nie zrezygnuję ze studiów, bo nic mnie nie fascynuje bardziej niż tajniki psychiki. Nie zostawię pisania, bo to najpiękniejsze, co mi się kiedykolwiek przytrafiło, a tylko blog motywuje mnie do tego, by robić to regularnie i bez wymówek. Nie zrezygnuję z pracy, którą w tym roku dorzuciłam sobie do beczułki obowiązków, bo to praca ma sprawić, że nabiorę doświadczenia i w przyszłym roku będę w stanie przynajmniej w połowie utrzymywać się bez finansowego wsparcia rodziców. I nie zrezygnuję z biegania, bo to jedyny sposób, by w tym całym wariactwie utrzymać równowagę psychiczną.
Więc tak, muszę tak żyć. Ale to cholernie trudne.
DLATEGO W TAKICH CHWILACH OBIECUJĘ SOBIE, ŻE KIEDYŚ BĘDZIE SPOKOJNIEJ.
Pewnego dnia wrócę do domu jak dawnej – zbyt wcześnie. A gdy się ściemni, opuszczę rolety, zapalę lampkę, otulę się kocem. Poczytam książkę, opowiem komuś swój dzień, zaparzę herbatę. Usiądę przed biurkiem. Popłynie muzyka.
Na małym ekranie otworzę plik z białą kartą. Stopniowo, minuta po minucie, będzie zapełniać się udawanym, czarnym atramentem. Alternatywne światy. Alternatywne ścieżki. Ktoś znów zakocha się bez pamięci. Ktoś będzie walczył o świat swoich marzeń.
Kiedyś będzie spokojniej.
Kiedyś znów będę żyć tylko swoim życiem.