Był chłodny, czerwcowy poranek. Bez pośpiechu zjadłam przy stole śniadanie, spokojnie zeszłam po schodach i ruszyłam w stronę miasta. Pamiętam tę scenę jak dziś: promienie słońca ogrzewały mi nogi, wiatr owiewał ramiona otulone swetrem, a w uszach śpiewała Toni Braxton. W sercu czułam tak ogromny ciężar, że wzdychałam co kilka kroków.
Godzinę później byłam już w drodze do Krakowa, siedząc na samym środku pięcioosobowych siedzeń. Autobus kolebał mną na boki, obok śmiali się moi przyjaciele, a ja, choć w sercu czułam ogromny smutek, wiedziałam, że nie mogę im nic powiedzieć. Byli zbyt młodzi, by cokolwiek zrozumieć, zbyt beztroscy, jak z innego świata. W tamtej chwili czułam, że doświadczam czegoś zupełnie innego. Czegoś, co nie zdarza się każdemu nastolatkowi.
Marzyłam o kimś takim jak on. O moim typie mężczyzny. O kimś rozsądnym, dojrzałym, z pęczkiem różnorodnych zainteresowań. O kimś bardziej doświadczonym ode mnie, kimś starszym. Czułam, że jestem zbyt skomplikowana, by miłość mojego życia mogła być łatwą miłością. Obiecywałam sobie, że jeśli kiedyś kogoś takiego spotkam, nie będę się wahać, bo tego właśnie potrzebuję – trudnej, dorosłej miłości. I właśnie teraz moje marzenie miało zacząć się spełniać…
A ja, po zaledwie dwóch tygodniach ciągnących się godzinami rozmów, postawiłam siebie przed wyborem. I wycofałam się, uciekłam, nim cokolwiek zdążyło się zacząć. Choć byłam przekonana, że naprawdę do siebie pasujemy i ciągnęło mnie do niego jak do nikogo przedtem i nikogo potem, mimo woli czułam, że tak będzie najlepiej. Nie wszystkiego w życiu trzeba spróbować. Nie każdą okazję wykorzystać.
Po raz pierwszy w życiu, nie radząc się nikogo, podjęłam decyzję, która mogła zmienić moje życie na zawsze. Byłam przecież młoda, miałam prawo kierować sercem, a ja pomimo całej gamy niesamowitych uczuć, pomimo całego piękna naszych rozmów – wybrałam rozsądek. I choć wiele miesięcy później przekonałam się, że postąpiłam słusznie, nie to w tej sytuacji było najważniejsze.
Najważniejsze było to, że posłuchałam samej siebie.
TAMTEGO DNIA POCZUŁAM, ŻE STAJĘ SIĘ DOROSŁA.
Odkąd tylko pamiętam, najważniejsze decyzje w swoim życiu podejmowałam pod wpływem impulsu, nie licząc się zupełnie ze zdaniem innych. I choć były spontaniczne, nieprzemyślane, instynktownie czułam, że ich przyczyna leżała nieco głębiej niż pragnienie zmian. Kończyłam związki, zmieniałam szkoły i klasy, rzucałam studia, zapisywałam się na dodatkowe zajęcia z języków obcych. Dziś żadnej z tych decyzji nie zamieniłabym na inną, bo z biegiem czasu te najbardziej gorączkowe działania okazywały się słuszne.
Mimo niepewności, mimo lat pełnych fałszywych przekonań, mimo inwestycji czasu i serca w działania mało przyszłościowe, zawsze jakoś potrafiłam wylizać się z ryzykownych decyzji, które mogły sprowadzić mnie na manowce. Wierzyłam w to, że dam sobie radę, że mam głowę na karku.
Mam ochotę przybić piątkę każdej mnie na przestrzeni lat. Bo dziś nie byłabym tym, kim jestem.
JESTEM SOBIE WDZIĘCZNA.
Mam ochotę rozpędzić się i uściskać tę szesnastolatkę, która w ciągu jednej nocy podjęła decyzję, że pójdzie do klasy biologiczno-chemicznej i zapisze się na trzeci język. Ona męczyła się trzy lata z biologią i przedmiotami ścisłymi, po nocach zakuwała słówka i wstawała wcześnie rano, a dziś ja jako studentka kierunku biologicznego – mam łatwiej i to jej zawdzięczam widok oceanu, otwartość na cudzą kulturę i wachlarz możliwości na rynku pracy.
I tę pyskatą dwunastolatkę, która zawsze szła pod prąd i mimo zakazów, nakazów i ostrzeżeń, naginała prawa swojego wieku, szwędała się po niebezpiecznych osiedlach i poznawała dzieci z biedniejszych rodzin. Ona pchała się zawsze tam, gdzie były problemy, a dziś ja rozumiem, że życie ma miliardy smaków i barw, a nasze zachowania – tysiące przyczyn. Dzięki niej nie żyłam pod kloszem, mam szersze spojrzenie na świat i bez względu na poziom inteligencji, wzorcowość związków i nałogi – nikogo nie skreślam.
I gdybym mogła, podałabym sobie rękę półtora roku temu. Ta przestraszona, zagubiona dwudziestolatka podjęła decyzję o porzuceniu studiów mimo ironicznych spojrzeń i pytań bez odpowiedzi i zadbała o mój spokój w ten cudowny, majowy wieczór, gdy czuję, że kroczę drogą, która doprowadzi mnie do momentu, gdy będę całkowicie spełniona w swoim zawodzie, mogąc tak, jak chciałam od dziecka – pomagać ludziom.
Dzisiaj jestem sobie wdzięczna. Za to, że miałam odwagę postępować zgodnie z tym, kim jestem.
WRÓCIŁAM. OD POCZĄTKU WIEDZIAŁAM, ŻE WRÓCĘ.
Dobrze wiem, gdzie są moje granice. Wiem, kiedy w moim życiu robi się naprawdę ciężko i potrzebuję wsparcia, a kiedy chcę, by ktoś powiedział: Przesadzasz. Wiem, kiedy od cudzych słów robi mi się przykro, a kiedy to tylko gorszy dzień. Wiem, czego potrzebuję. Ostatnio potrzebowałam przerwy. I wróciłam. Tylko dlatego, że nie słuchałam innych.
Nosimy w sobie sprawy, o których nie chcemy rozmawiać. Czegoś żałujemy, za coś jest nam wstyd. Gdybyśmy mogli przeżyć życie raz jeszcze, pewnie niejeden raz postąpilibyśmy inaczej. Ale bez względu na to, jakie są konsekwencje działań, których tak bardzo nie byliśmy pewni, powinniśmy zawsze postępować w zgodzie z własnym sumieniem. Tylko własnym.
Dziś najważniejsze decyzje wciąż chcę podejmować sama. Bez pytania innych o zdanie, bez słuchania po tysiąc razy zupełnie sprzecznych rad. W sprawach dla mnie najważniejszych, zawsze słuchałam tylko siebie. Nie cofnęłabym czasu. Szanuję swoje wybory. Właśnie za to, że były moje.
Teraz rozumiem to lepiej, niż kiedykolwiek.
Hej, długo pracowałam nad tym tekstem. Proszę, zostaw po sobie jakiś ślad – polub ten wpis i moją stronę na Facebooku, napisz komentarz albo udostępnij ten artykuł u siebie. Dla Ciebie to tylko moment, a dla mnie to dowód, że w dobie cięcia zasięgów moja praca ma jeszcze jakiś sens. Dziękuję, że jesteś. :)