Wchodzę do pokoju. Staję w drzwiach, opierając się o framugę i napawam się widokiem. Ogromne łóżko okryte miękkim, siwym kocem i sterta błękitnych poduszek u wezgłowia. Biały blat, srebrne nogi biurka, lampka na biurko w morskim kolorze. Ciemne meble z przepastną szafą, w której mieszczą się ubrania, segregatory i sprzęt do wyjazdów w góry. Regał z książkami do przeczytania, niebieskie pudełka i koszyczki i miś Grześ na trzeciej od góry półce.
Jest jasno. Jest ciepło. Jest cicho.
Duży, kremowy kubek parzy mi dłonie. Na głowie mam cebulę, a ramiona otulone szarym, jesiennym swetrem. Za oknem wieje wiatr i zacina deszczem. Z głośników leci Kortez. Siadam na materacu, otulam się kocem i chwytam za czytnik.
Pasuję do tego pokoju. Ten pokój pasuje do mnie.
Nie chcę się stąd ruszać.
…AŻ MI SIĘ ZROBIĄ MENTALNE ODLEŻYNY.
Wkurzyłam się.
Ostatnio zresztą często jestem na siebie zła. Zasiedziałam się w tym roku. Zamknęłam w swojej małej klatce dwa na trzy na końcu świata. Z dala od uczelni, jasnej biblioteki i przyjaciół. Z dala od natury, lasów i sztucznego jeziorka. Z dala od ułatwień, spokoju i oszczędności czasu.
Obiecałam sobie, że już nigdy nie będę na nikogo czekać. Nigdy nie będę czekać na skok na bungee w tandemie, podróże w duecie ani miesiąc, który będzie dla mnie lepszy niż pozostałe dziesięć. Dystans do problemów w trosce o własną równowagę psychiczną, to jedna z najważniejszych umiejętności, jakie nabywamy w toku życia. Nie jest nam dana za darmo. Trzeba o nią walczyć.
Bezpowrotnie minął czas, w którym dobry los głaskał nas po buzi zamiast lać po pysku, sprawdzając, czy równo się czerwieni. I tak był tylko mrzonką, cudownym zbiegiem okoliczności i radosnym splotem wydarzeń, układających się tak, byśmy nigdy nie poczuli, że jest beznadziejnie. Ale życie będzie podstawiać nam nogi. Grunt, to robić wszystko, by nigdy się nie wywalić. I brnąć naprzód bez regulacji tempa.
Do tej pory wolałam bezkompromisowy styl życia. Funkcjonowałam według sprawdzonego systemu – opartego o brak planów. Albo slow life, albo high life – w zależności od nastroju i myśli przewodniej miesiąca. Niczego w ten sposób nie wygrałam. Niczego nie przegrałam.
Ale kwiat paproci leży gdzieś pośrodku. Pora ruszyć z miejsca.
MOŻE TEGO POTRZEBOWAŁAM.
Leniwie popchnęłam bloga o kilka tysięcy UU. Biernie zaliczyłam pierwszy rok. Ociągając się, przebiegłam mniej niż 500 km. Ziewając, pojechałam do Warszawy. Z trudem przeczytalam kilka książek. Łaskawie obejrzałam parę filmów. Raz poszłam do kina. Raz na wystawę. Raz oglądać panoramę miasta z kawiarni nad lasem.
Może to było konieczne, by poczuć grunt pod stopami, zregenerować siły i oswoić się z tysiacem nowych myśli. Ale już wystarczy. Posiedziałam, poleżałam, zobaczyłam, jak mi się zrobiły mentalne odleżyny, wstałam, napisałam, wyszłam z domu. Nawet najpiękniejszy pokój nie zatrzyma mnie już w miejscu, bo uodporniłam się na swoje problemy. I żaden z nich nie obchodzi mnie na tyle mocno, by go analizować pod ciepłym kocykiem, gapiąc się w ścianę, pijąc wino i jedząc chipsy.
Chcę, by życie było znów wyzwaniem. Chcę pracować w trasie. Chcę czytać w pociągu. Chcę mieć motywację, by w ciągu pięciu dni wykonać 90% swoich obowiązków. Chcę otwierać się na ludzi i poznawać świat.
Siedzenie w domu jest jak oglądanie ciągle tego samego serialu. Pewnie komuś zaimponujesz doskonałą znajomością dialogów i mało istotnych epizodów. Ale ceną jest życie ze świadomością, że stoisz ciągle w tym samym miejscu.
AHOJ, PRZYGODO.
Na początek Gdańsk. Poznań. Wrocław. Lublin. Łódź. Sandomierz. Zakopane. Trochę parków narodowych. Trochę lasów. Trochę gór, morza, jezior. Trochę szumu drzew, zapachu wiosennej bryzy, smaku regionalnych łakoci Jakiś półmaraton poza Krakowem. Jakaś trasa rowerowa na kilkaset kilometrów i pięć dni podróży.
Mam marzenia. Chcę je spełniać. Pójdę sama. W starych trampkach, przeciwdeszczowej kurtce i z plecakiem jak harcerzyk. Nie czekając na pogodę, dobry czas ani ludzi, którzy popatrzą na życie moimi oczami.