Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów.
Albert Einstein
Przedział był prawie pusty i pachniał starością, z ogrzewania dmuchało gorące powietrze. Usiadłam przy oknie, odruchowo otuliłam się swetrem i spojrzałam przez szybę. Kolejny zimny poranek. Kolejna niedospana noc. Westchnęłam i znów poczułam ten ból w klatce piersiowej. Pociąg ruszył, a za nim ruszyła spirala złych mysli.
A co, jeśli się nie uda? A jeśli mi nie wyjdzie? Jeśli nikt na mnie nie czeka, a los zrealizuje tylko czarne scenariusze? Co, jeśli w przyszłosci nie wygram niczego? Jeśli przyjdzie mi zrównoważyć dobro, którego doswiadczyłam i spotka mnie samo zło, bo w świecie musi być harmonia? Co, jeśli moje życie naprawdę nie ma żadnej wartości?
Znowu zabrakło mi czasu na sen, śniadanie zjadłam w pośpiechu, a kawę wypiłam tylko w połowie. W lusterku widziałam przesuszoną od mrozu skórę i zaczerwienione oczy. Nogi trzymałam przy grzejniku, bo buty przemokły mi tuż za domem, gdy weszłam w wielką kałużę. Przytuliłam policzek do zimnej szyby i raz jeszcze spojrzałam przez okno.
Im dalej na południe, tym więcej bieli. Jedziemy przez Narnię – pomyślałam.
Z każdą chwilą moje powieki robiły się coraz cięższe. Zamknęłam oczy.
Poczułam, jak spływa na mnie spokój. Wiedziałam, że to już.
DAWNO NIE BYŁO AŻ TAK ZLE.
Przez ostatnie kilka tygodni czułam, że tracę kontrolę nad swoim życiem. Przestałam rozumieć, co się wokół mnie dzieje. Brak siły i motywacji do działania sprawił, że ciągle byłam w plecy z zadaniami, a smog i kilka tygodni chorowania odebrały mi możliwość trenowania ukochanego biegania. Po domu i po mieście chodziłam jak zombie, nie miałam ochoty przygotowywać sobie posiłków i bez końca jadłam ten sam makaron, te same płatki i tę samą pizzę. Raz w tygodniu pocieszałam się spotkaniami z koleżankami, które też były w dołku i wspólnym piciem wina.
Czułam się cudownie wsród ludzi, ale większość czasu spędzałam w domu, bo nie mogłam odpuścić studiów, pracy ani bloga. Zaczęłam mieszkać z kotem, o którym zawsze marzyłam, zdałam kartkówkę z neuropsychologii, z którą nie wierzyłam, napisałam artykuł, który uzyskał najwięcej polubień i komentarzy w historii bloga, a żadna z tych rzeczy nie dała mi nawet krzty radości.
Byłam przerażona. Miałam wrażenie, że rozpadam się na części.
Szukałam przyczyn swojego obniżonego nastroju. Wiedziałam, że w pewnym momencie klapki spadły mi z oczu i przeżyłam bardzo silny kryzys światopoglądowy. Czułam się samotna i przemęczona. Na leki, które nie pomagały i daremną naprawę telefonu, na który pracowałam całe zeszłe wakacje, straciłam mnóstwo pieniędzy, choć dopiero zaczęłam je zarabiać.
Ale dla mnie to wciąż było za mało, by czuć się aż tak podle.
Nie mam ostatnio zbyt wiele szczęścia, ale do tej pory zawsze podchodziłam do życia z dużym dystansem i gigantycznym poczuciem humoru. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wiosną poradziłabym sobie z tym lepiej. Ubrałabym dżinsy i ukochane trampki, pomalowałabym usta czerwoną szminką i wyszłabym z domu bez maski przeciwpyłowej. Przekonana, że świat jest dobry i piękny, nuciłabym w tramwaju Organka, uśmiechając się od ucha do ucha.
A ja patrzyłam, jak wszystko, co chcę zbudować, leci mi z rąk i kompletnie nie rozumiałam dlaczego.
ZMIANA PERSPEKTYWY.
Chciałam wynagrodzić sobie zły nastrój zakupami i przeglądałam ubrania, na które nie było mnie stać. Próbowałam skupić się na nauce, ale nie potrafiłam się skoncentrować. Piłam trzy kawy dziennie, kupowałam na potęgę izotoniki i ze zmęczenia potykałam się o własne nogi. Zaczęłam się zastanawiać, ile jeszcze czasu będę sobie wmawiać, że wino i pizza w końcu mi pomogą.
Musiałam na nowo odnalezc sens życia.
Kupiłam bilety i zarezerwowałam nocleg na trzy kolejne weekendy.
Dochodziło południe, a my słuchaliśmy głośno muzyki i pędziliśmy samochodem przez las zupełnie pustą drogą. Zdzieraliśmy gardła na angielskich piosenkach i otwieralismy okna, gdy jednak robiło mi się niedobrze. Patrzyłam, jak śnieg nadal sypie na ośnieżone domki i rzędy wysokich, iglastych drzew. Było jasno i biało, nad polami unosiła się mleczna mgła, a do mnie powoli zaczęło docierać, jak dawno nie miałam przed sobą takich widoków.
Wychodzę z domu i biegnę na zajęcia – codziennie spózniona, ciągle spocona i wiecznie niewyspana. Dookoła głowy fruwają mi przesuszone włosy, do kieszeni wkładam przesuszone dłonie i nie mam czasu ani ochoty o siebie zadbać. Jesiennymi butami wchodzę w błoto, ciągle mam przemoczone skarpetki, a wiatr przeszywa mnie na wskroś. Tramwaje piszczą, samochody stoją w korkach, nad miastem unosi się bury smog, a ja kaszlę, bo ciągle zapominam zabrać maskę.
No, nie jest to obrazek jak z pocztówki.
Przestałam się sobie dziwić.
NIGDY WIĘCEJ.
Mówią, że depresję sezonową stwierdza się wtedy, gdy objawy występują przez ponad dwa tygodnie i minimum dwa lata. Najwięcej osób choruje w krajach skandynawskich i na Alasce, w Polsce łagodnie przechodzi ją około 10-15% społeczeństwa, a pierwszy epizod może pojawić się między 20-40 rokiem życia. Mija zazwyczaj na wiosnę, gdy do organizmu zaczyna docierać więcej światła, ale istnieje kilka sposobów, by przez jesienne i zimowe miesiące nie czuć tak mocnego, egzystencjalnego bólu.
Może to już, a może jeszcze nie. Ale już nigdy więcej nie zostawię siebie na pastwę listopada. Na kolejny będę gotowa.
Najwyższy czas wrócić do marzeń.
Nadeszła pora, by znów uwierzyć.