Kiedy poszłam do gimnazjum, szkoła była ostatnim miejscem, w jakim miałam ochotę przebywać. Dostałam się do najlepszej klasy, miałam przed sobą dostęp do szerokiego pasma możliwości, ale nauka do sprawdzianów nie za bardzo mnie interesowała. Uważałam, że są rzeczy znacznie ważniejsze od czegoś tak przyziemnego jak zdobywanie dobrych stopni. Przy rozrywce, jaką sobie zapewniałam, życie lekcjami po lekcjach jawiło mi się jako skrajna strata czasu, a odrabianie zadań – najbardziej nudna i niepotrzebna czynność na świecie.
Choć sama do takich nie należałam, a moje osiedle trzymało się z dala od podobnych rewelacji, starałam się za wszelką cenę wniknąć w środowisko patologicznych dzieci i ich rodzin. Nie obchodziło mnie, że startuję z tego samego poziomu rozwojowego, że mam tyle samo lat, co ludzie, którym chcę pomóc. Na temat narkotyków przeczytałam wszystko, co znalazłam w miejskiej bibliotece i łaziłam po dzielnicach, w których można było spotkać młodych ludzi na dragach albo z piwem ręce przed klatką.
Byłam ciekawa. Cholernie ciekawa. Niczego nie chciałam próbować na własnej skórze – wolałam opierać się na cudzych doświadczeniach. Ale miałam plan. Wielki plan zbawiania świata i wyciągania uzależnionych spod wpływu złych uwarunkowań dzięki mojej pomocy i serdecznej przyjaźni.
Nie docierało do mnie tylko jedno – że ten plan nie jest na miarę mojego wieku i możliwości.
Za dużo chciałam dla innych, za mało opiekowałam się sobą. I tak straciłam kontrolę nad własnym życiem. W kieszeni nosiłam listę kalorii, na przerwach biegałam po schodach, a popołudniami kłóciłam się z rodzicami o porządek, oceny i moje szwendanie się po ciemnych ulicach z najgorszymi uczniami w szkole. Trzaskałam drzwiami, za mężczyznę swoich marzeń obrałam jednego z polskich raperów i kombinowałam, kombinowałam, kombinowałam, jak pomóc innym ludziom.
Tylko, że oni tej pomocy wcale nie chcieli, a ja kompletnie nie potrafiłam jej udzielać.
Za to z czasem sama zaczęłam jej potrzebować.
SERCE NA DŁONI.
Jakiś czas później zgłosiła się do mnie starsza koleżanka z prośbą o pomoc. Całą swoją codzienność okręciła wokół społecznej, ale mało płatnej pracy, chorej na nowotwór matki i niedomagającego ojca. Zawsze stawiała innych na pierwszym miejscu, a swoje potrzeby oduswała w kąt. Krótko po tym, jak przekroczyła trzydziestkę, zerwał z nią narzeczony, z którym miała już ustaloną datę ślubu i imiona dzieci.
Załamanie nerwowe przyszło w chwili, gdy uświadomiła sobie, że tak bardzo uzależniła od swojej pomocy wszystkich dookoła, że nie starczyło już miejsca na jej własne marzenia i potrzeby. Gdyby chciała budować życie od nowa – nie miałaby na to nawet czasu.
Takich przypadków jak ten znam co najmniej kilka.
Czy naprawdę bycie niepodważalnie dobrym jest tego warte?
ZDROWY EGOIZM STACHURY.
Moje życie wróciło na właściwe tory jakiś czas po tym, jak przeczytałam słowa Stachury: Pomóż sobie, bo tylko jedynie wtedy pomożesz sobie w tym sensie, że będziesz w stanie nie potrzebować pomocy; bo tylko jedynie wtedy będziesz zarazem w stanie móc pomóc innym ludziom – bliskim i dalszym. Bez wyboru i bez koloru.
To wtedy zrozumiałam, że troska o to, by utrzymać stan równowagi we własnym życiu, jest znacznie łatwiejsza od próby wniknięcia w cudzą głowę i poukładania w niej wieloletniego bałaganu. Bilans szczęścia ma w tym przypadku większą szansę wynieść +1. Tylko siebie możemy kontrolować 24 godziny na dobę, tylko własne myśli jesteśmy w stanie zgłębić w pełni. We wszystkich pozostałych przypadkach można odnieść porażkę albo sukces. Nie ma reguły. A zadanie jest trudne.
Odnoszę wrażenie, że cały ten problem z pomocą bliźniemu polega właśnie na nieprawidłowej proporcji w hierarchii wartości. Na zmianę uszczęśliwiamy innych własnym kosztem albo modlimy się o święty spokój. Obieramy albo jeden, albo drugi kierunek. I za nic w świecie nie potrafimy złapać równowagi.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dopiero, gdy stawiamy siebie na pierwszym miejscu, jesteśmy w stanie poświęcać się dla innych bez konieczności rezygnacji z tego, co nazywamy swoim życiem.
CZASEM WSZYSTKICH NAS TO DOTYCZY.
Tygodniami nie masz siły ćwiczyć, bo pracujesz po nocach, wmawiając sobie, że potrzeba ci pieniędzy natychmiast. Kupujesz babcię deklaracją, że teraz najważniejsze są dla ciebie studia i stypendium naukowe, a na związki przyjdzie czas potem, potajemnie scrollując wieczorami profil byłego. W piątek wieczorem odmawiasz spontanicznego wyjazdu w góry, choć jesteś pewien, że prędzej czy później i tak zdasz poniedziałkowe kolokwium. Wolisz się zabezpieczyć na wszelki wypadek, niż mysleć o sobie długoterminowo.
Życie zastawia na nas pułapki w postaci niby-priorytetów, które całymi miesiącami każą nam spychać swoje potrzeby na drugi plan. Z jednej strony mamy świadomość spraw, o których trzeba pamiętać, by zachować w życiu równowagę psychiczną i fizyczną. Z drugiej – ciągle tłumaczymy odkładanie ich na potem koniecznością wykonywania obowiązków tu i teraz.
Dbamy o potrzeby niższego rzędu, ale tylko częściowo. Dieta – tak. Zbilansowana? Niekoniecznie. Sport – pewnie. Rozgrzewka i rozciąganie? Już się nie chce. Szybki prysznic? Bardzo chętnie. Długa kąpiel z olejkami? Może za tydzień. Czas na spanie? Świetny plan. Wcześniej w łóżku? Nie ma mowy.
Ale to, o czym zapominamy nagminnie, po całej linii – to sprawy, dzięki którym jesteśmy tym, kim jesteśmy. O ulubionym sporcie, o podróżach do ulubionych miejsc, o poszukiwaniu miłości, o komforcie zdrowotnym. Chociaż wcale nie jesteśmy mniej ważni, niż obowiązki i ludzie, dla których żyjemy.
A PRZECIEŻ WIESZ, CZEGO CI POTRZEBA.
Przychodzi taki moment, gdy dokładnie wiemy, jak rozwiązać stan obniżonego nastroju. U jednych wcześniej, u drugich później – w zależności od czasu, jaki poświęcamy na próbę określenia swojej tożsamości. A kiedy to nastąpi – jesteśmy w stanie być szczęśliwymi singlami, dziećmi, przyjaciółmi, wolontariuszami, studentami i pracownikami.
Wiemy, jak sobie pomóc. Wiemy, czego potrzebujemy. Wiemy, na co mamy ochotę. Ale ciągle odkładamy siebie na bok. Dla innych ludzi. Dla obowiązków. Dla osiągania sukcesu natychmiast.
Nie odmawiaj innym pomocy. Ale rób dla nich tylko tyle, ile potrafisz. Nie rzucaj studiów ani pracy z przemęczenia. Zadbaj o swój sen, zbilansowaną dietę, ruch i komfort zdrowotny. Nie odrzucaj szansy na miłość tylko dlatego, że brakuje ci stabilizacji zawodowej. Kochaj i pozwól siebie pokochać.
Nigdy nie rezygnuj z siebie. Zadbaj o bilans szczęścia na świecie.
Hej, długo pracowałam nad tym tekstem. Proszę, zostaw po sobie jakiś ślad – polub ten wpis i moją stronę na Facebooku, napisz komentarz albo udostępnij ten artykuł u siebie. Dla Ciebie to tylko moment, a dla mnie to dowód, że w dobie cięcia zasięgów moja praca ma jeszcze jakiś sens. Dziękuję, że jesteś. :)