TEKSTY

Dlaczego nie zraziłam się do Koscioła?

Wychowałam się w mieście, w którym ksiądz uśmiechał się, dając komunię, jeśli Cię rozpoznał, ale nie patrzył przez kratkę w konfesjonale, by na zawsze kojarzyć grzechy z Twoją twarzą. Na mszę chodziłam z koleżanką z osiedla, czasem z kimś ze szkoły. Potem wracałyśmy do domu i długo gadałyśmy pod klatką, a przez okno w kuchni wymykał się zapach kotletów albo pierogów. Z proboszczem, którego długich, rozwlekłych wypowiedzi nigdy nie mogłam jako nastolatka zrozumieć, jako dziecko na kolędzie ponoć grałam z karty.

Byly lata, gdy bywałam w kościele rzadko. I takie, w których biegałam radośnie na czuwania i Lednicę. I fakt, czasem dziwnych ludzi można tam spotkać. Mają błędny wzrok i patetyczny styl wypowiedzi. Rodzina nigdy nie wchodziła mi na głowę, gdy jako nastolatka czasem kręciłam nosem na niedzielną mszę. Nikt do niczego nigdy mnie nie zmuszał.

Jak to jest możliwe, że chociaż rygor to ostatnie, co zaserwowali mi rodzice, wychowałam się na młodą, świadomą siebie kobietę, która – no co tu dużo mówić – po prostu wypełnia obowiązki natchnionego katolika jakby wciąż była świeżo po pierwszej komunii?

MIAŁAM SZCZĘŚCIE DO KSIĘŻY.

Wymagający ksiądz przy bierzmowaniu kazał nam wszystko po kolei zaliczać. Chodziłam więc na te wszystkie nabożeństwa, apele jasnogórskie, nocne czuwania. Przerobiłam godzinną spowiedź face to face, księży śmiejących się na pół kaplicy i opowieści o własnych przeżyciach w ramach odpowiedzi zwrotnej. I tych, którzy wzdychali, kręcili głową z niesmakiem, przerywali mi w pół zdania i zarzucali brak szacunku do samej siebie.

Na tych drugich wkurzałam się przez chwilę, ale szybko to po mnie spływało. Dosłownie. Nie robi już na mnie wrażenia, że ksiądz na mnie nawrzeszczy. Zbyt mocno czuję, że jestem w Kościele z wyboru, by czyjaś bezczelność mogła mnie zniechęcić.

Nie wyglądam na kogoś, kto wierzy i praktykuje. Lubię piwo, klnę jak szewc, dbam o siebie i piszę o miłości, ale nie o białych związkach. Są rzeczy, w które wierzę i te, których kompletnie nie rozumiem. Ale jestem sobą, mam porządek w głowie i to wszystko nie jest od tego, by być idealnym i czystym jak łza. 

Miałam szczęście do księży. I w tym tkwi cały sekret.

ALE ROZUMIEM TYCH, KTÓRZY TEGO SZCZĘŚCIA NIE MIELI.

Odkąd przyjechałam do Krakowa, często spotykam ludzi, którzy deklarują się jako wierzący, ale stracili wiarę – w sens swojej wiary. Często mówią, że nie chodzą do spowiedzi, bo i tak będą popełniać te same grzechy. Każdy z nas chciałby być bardziej oryginalny, ale niestety wszyscy cierpimy na to samo. Jeśli masz być lepszym człowiekiem choć przez jeden dzień, to dla mnie to ma sens. Ma sens. Bo się nie poddajesz. 

Ale młodzi ludzie czasem po latach albo długich miesiącach, które wydają im się wiecznością, wracają do kościoła, idą do konfesjonału z duszą na ramieniu. I wielu z nich czuje się w takiej chwili jak ślimak bez skorupki – są totalnie bezbronni, zdają się na los i łatwo ich zranić. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć księży, którzy łapią się za glowę, wzdychają z niesmakiem i bardzo szczegółowo punktują im, jak złymi są ludźmi.

Ktoś, kto wraca po tylu miesiącach, wraca zwykle nie bez powodu. Wraca, bo czegoś mu brakuje, bo zatęsknił, bo doszedł do wniosku, że bez tej całej tradycji jest mu po prostu gorzej i sama wiara nie wystarczy. A potem wraca do domu z uczuciem przykrości, w przekonaniu, że dostał coś, na co mimo wszystko nie zasłużył, bo przecież nie jest znowu takim złym człowiekiem. Czują się niezrozumiani, odrzuceni, zniesmaczeni.

To jak dostać informację zwrotną: Nie chcemy cię tutaj. 

Serce mi się kraja, jak czytam niektóre historie. I pamiętam je do dziś. Ten tekst u Żudit. I ten u Fabjulus. I mocno to przeżywam, i jest mi strasznie przykro. Ale nie dlatego, że ktoś pisze źle o księżach i ja jako katoliczka czuję się urażona. Księża sobie niestety na to pracują. Jest mi przykro, bo tych ludzi jest mi cholernie szkoda. Że tak się zawiedli. Że ktoś ich tak potraktował. Czuje się urażona jako człowiek i przyszły psycholog.

Kogoś, kto czuje się jak ślimak bez skorupki, kto z zaufaniem otwiera przed kimś serce – nie dobija się, nie krzywdzi, nie wykorzystuje faktu, że nie będzie się bronił i nie wbija w niego szpil. Mnie to przeraża. Tak nie powinno być. Czasem mam ochotę zrobić niektórym księżom podstawowy kurs z tego, jak działa człowiek i ile w punkcie zwrotnym znaczy empatia.

Pewnie, że są i tacy, którzy chodzą na bezczela tylko dlatego, że chcą być czyimś chrzestnym albo świadkiem, a w rzeczywistości już dawno to wszystko sobie przeanalizowali i wszystko jest dla nich sprzeczne z nauką.

Ale może właśnie odrobina miłości przywróciłaby im wiarę. Jeśli nie w Boga, to przynajmniej w ludzi.

TO NIE JEST PLATOŃSKA WIZJA.

Nie zgadzam się z kościołem w wielu sprawach. Ale to nie jest idea. To relacja. A w każdej relacji są kwestie sporne. Czasem dochodzi do konfliktów. Czasem do kryzysów. Chodzi o to, żeby razem przetrwać. Bo do kościoła nie chodzę dla księży. Chodzę tam dla siebie. Ze starych murów, z kolorowych obrazów i witraży, z białego stołu i zapachu kadzideł chłonę tylko to, czego dokładnie potrzebuję. Tylko to, w czym odnajduję siebie.

Jeśli chcesz we współczesnym Kościele przetrwać, śmiało – możesz być owieczką, ale owieczką myślącą, a nie tą, która biegnie za innymi owczym pędem. Darujmy sobie, że coś wypada. Dziś nikt na to nie zwraca uwagi. Wiara musi być indywidualna. Osobista. Musi być relacją, jeśli ma istnieć naprawdę. W czasach, w których oficjalnie Kościół udaje, że czasy się nie zmieniły, wiele księży i biskupów rozumie, że trochę muszą się dostosować. Przykazań żaden człowiek nie zmieni, interpretacji też pewnie nie, ale wierzącym świeckim wystarczyłoby trochę zrozumienia i empatii.

Musimy im dać czas. Załapanie, że wyprawy krzyżowe to nie jest najlepszy pomysł, też im trochę zajęło. 

JA TAM W NICH WIERZĘ.

Może w XXI wieku modniej jest wierzyć w medytację, ale ja ciągle wierzę w modlitwę. Nie jestem konserwatystką. To po prostu jedna z rzeczy, która mnie definiuje.

Jest coś magicznego w kościele, coś, czego na pierwszy rzut oka nie widać. Coś magicznego w białych perełkach różańca, oplatających zmarznięte dłonie, w świecach unoszonych w ciemności do góry po 21. Coś magicznego w dziadku, który robi Ci krzyżyk na czole, gdy wychodzisz i coś w starej babci, która odchodząc, prosi: Pomódl się za mnie. 

Nie mam już w sobie tyle buntu, ile miałam kiedyś. Nie wierzę w idee – w prawdziwą przyjaźń, w prawdziwą miłość, w Kościół – jako świętą doskonałość. Wierzę w relacje i w to, że ludzie są z naturzy dobrzy, tylko czasem robią głupie rzeczy i trzeba dać im drugą szansę.

I naprawdę chciałabym, żeby Kościół miał podobne podejście.

You Might Also Like