Stoję na przystanku. Jest szósta rano. Ręce mam przesuszone, czerwone od mrozu. Trzęsę się z zimna, klnę w duchu ten kretyński pomysł zostania aż do rana. Wiatr wieje mi prosto na dekolt, bo tak teraz konstruują te beznadziejne płaszcze – z kołnierzami i trzema guzikami na poziomie brzucha. Mogłam wyjechać wczoraj wieczorem. Mogłam.
Budzik zadzwonił o 5.30, ale poczucie obowiązku obudziło mnie już kwadrans wcześniej. Zacisnęłam zęby, zacisnęłam pięści, wstałam. Spuściłam wzrok, zdusiłam łzy. Miałam dość. I byłam wściekła. Nad śniadaniem zrobionym przez mamę. I nad herbatą, i podczas mycia zębów. Nawet wtedy, gdy ubierałam buty, myślałam tylko o tym, że wciąż mogę je ściągnąć i zostać. I nie wychodzić w tę ciemność i mróz, w tę czarną rozpacz i czarną dorosłość.
Autobus własnie nadjeżdża. Czuję, jak pęcznieje we mnie niechęć, a w mojej głowie poszerza się pustka. Zerkam w bok. Na pogodnej twarzy taty maluje się spokój. Zaciskam zęby. Chcę, żeby mnie zatrzymał, a nie wkładał tę przeklętą walizkę do schowka.
Trzy lata temu powiedział, że takie jest życie.
Nigdy nie chciałam uwierzyć, że miał wtedy rację.
OSTATNIO JEST NAM CIĘŻKO.
Nocami nie potrafimy zasnąć. Za dnia nie możemy się skupić. Zadajemy pytania, drążymy tematy, pogrążamy się w wahaniach. A może gdybym wtedy…? A może powinienem…? Z głośników płynie muzyka. Lekki fortepian, kojąca gitara, jakiś głos. Powieki mamy ciężkie i pieką nas kąciki oczu. Biała ściana, kaloryfer, stół i krzesło. Nikt z nas nie wie, co będzie dalej.
Chodzimy do kościołów, których drzwi są zamknięte. Tracimy wiarę, szukamy ścieżek i jasnych dróg. Wdajemy się w dyskusje, przez okna patrzymy na szary świat. Gdzieś zatraciliśmy sens życia. Żyjemy dla przyjemności, dla kilku rozmów i czyichś ramion, przelotnych pocałunków i kilku uśmiechów. Dla małych zwycięstw po nieprzespanej nocy, dla póznych spacerów i pustych ulic.
Przeszłość znów puka nam do drzwi. Przywołuje sceny, dopomina się o uwagę. Mnoży pytania o powołanie, o wieczność, o prawdę, o intuicję. O skutki uboczne rozdygotania serc. Wciska nas w fotel, wypycha z domu, nie daje oddychać. Odbiera smutek i spokój ducha, ładuje baterie, zmusza do poszukiwań.
Ostatnio każdy znów wątpi w siebie.
NIKT NIE WIE, CZY WTEDY MIAŁ RACJĘ.
Stoję pod klatką i robię zdjęcie. Wysyłam siostrze z dopiskiem: „Poznajesz?”. Pyta, czy jestem w domu. Uśmiecham się. Nie odpisuję. Wchodzę.
Kraków, Katowice, Racibórz. Trochę nauki, trochę pocieszeń, spotkanie z czytelnikami. A potem pociąg, piekące zmęczenie, kilka telefonów. W końcu przystanek. Zimno. Z dworca żwawym marszem idę po raz pierwszy sama. Gdy wchodzę do środka, jest krótko przed północą. Mama przytula mnie długo i czule, a ja nie wiem, czy to dlatego, że już leży i własnie ją obudziłam, czy naprawdę tak bardzo się cieszy.
Kiedy kwadrans pózniej wychodzi z ciepłego łóżka, staje na podłodze i bosa, zaspana i drżąca przytula mnie znowu, nie muszę nawet pytać.
Już wiem, że dobrze zrobiłam.
TO ZBYT MOCNO BOLI I WYBIJA Z RYTMU.
Otwieram szafę, przyglądam się książkom. Do nozdrzy dociera zapach papieru. Gdy byłam małą dziewczynką, obiecywałam sobie, że kiedys je wszystkie przeczytam. Teraz widzę pożółkłe kartki, wytarty druk, przekłamaną historię i nikomu niepotrzebną opowiesc. I zastanawiam się tylko, czy gdy będę miała dom, to wreszcie je wszystkie… wyrzucę.
Nie chcę wracać do swoich wyzwań. Do tych porannych wstawań, dalekich biegań, do testów, sprawdzianów, ludzi, związków i pracy. Tutaj jest mi tak spokojnie, a czas – czas się zatrzymał. Gdyby życie mogło być takie proste jak w książkach Musierowicz. Gdybym mogła żyć tylko po to, by tulić się do mamy ramion.
I nigdy z nich nie wychodzić.
A przecież lubię swoje życie. Długie, ciche poranki z kawą i pracę aż do pózna. Ale wtedy nie myślę o rodzinie. To rodzina myśli o mnie. Rodzina dzwoni, rodzina pisze, rodzinie mówię, że się uczę i nie mam nastroju, więc zadzwonię jutro.
Kiedy wychodzę, mama pierwszy raz płacze. Więc tak wyglada życie, tato?
Kupuję bilet, jadę pociągiem. Następnego dnia znów nie dzwonię.
Nie mam siły na powroty.
ŻYJEMY DLA CHWIL. I TO DLA NICH DOKONUJEMY WYBORÓW.
Zbieram się jak sójka za morze. Niedziela wieczorem, poniedziałek rano albo południe. W końcu wzdycham, sprawdzam rozkłady, znów wzdycham. Wypisuję się z wyzwań i dorosłości. Chrzanić ten wykład, chrzanić naukę. Pojadę jutro, nie chcę wyjeżdżać. Tym razem zostaję.
Przesuwa chodzik w moją stronę, uśmiecha się i wyciąga rączki. Biorę go na ręce i idę z nim do pokoju, a on owija się wokół mnie jak mała małpka. Włączam światełka i magnetofon, po pokoju rozpływa się głos Celine Dion, ale nawet nie patrzy w tamtą stronę. Przytula się do mnie ciepło i czule i ani drgnie. I choć ja się śmieję tak, że trzęsie mi się brzuch, on patrzy na mnie z zachwytem i miłością, jakiej nie widziałam w oczach żadnego mężczyny.
Dla takich chwil właśnie żyjemy. I dla nich dokonujemy wyborów.
Może miłość naprawdę jest najważniejsza.
Hej, długo pracowałam nad tym tekstem. Proszę, zostaw po sobie jakiś ślad – polub ten wpis i moją stronę na Facebooku, napisz komentarz albo udostępnij ten artykuł u siebie. Dla Ciebie to tylko moment, a dla mnie to dowód, że w dobie cięcia zasięgów moja praca ma jeszcze jakiś sens. Dziękuję, że jesteś. :)