Zrozumiałam, że elastycznosc to jedna z ostatnich cech osobowosci, jakie mogłabym wpisać sobie do CV w chwili, gdy kolega spytał mnie, czy jestem spontaniczna, a ja odpowiedziałam z usmiechem, że tak, ale tylko wtedy, gdy mam to wpisane do grafiku. Uwielbiam ustalać wszystko na zapas, planować weekendy z kilkutygodniowym wyprzedzeniem i na miesiąc do przodu mieć ustalone, ile pieniędzy zarobię, ile zaoszczedzę, a ile wydam na głupoty. Kocham żyć w biegu, kocham też zwalniać raz na kilka dni – dokładnie wtedy, kiedy wiem, że tego potrzebuje mój organizm.
Uwielbiam panować nad sytuacją, realizować grafik punkt pod punkcie, trzymać codzienność w ryzach. Czuję się dorosła, gdy mam poczucie kontroli – nad emocjami i nad zadaniami. Wolę zapobiegać, niż leczyć i brać pod uwagę, niż dać się zaskoczyć. Ale czasem zdarza się, że o czymś nie pomyślę, czegoś nie przewidzę i zewnętrzne, losowe zdarzenia wywrócą mi życie do góry nogami. I wtedy czuję, że stoję nad przepaścią. Nienawidzę tracić kontroli.
Tej jesieni tak mi się właśnie zdarzyło. Miałam biegać jak szalona, zacząć chodzić na dodatkowe wykłady z psychologii, co dwa tygodnie wyjeżdżać w podróże po Polsce, spotykać się z czytelnikami, jeść obłędne wegetariańskie jedzenie, wrzucać na bloga nowe przepisy, poradniki i fotoreportaże, a ja siedzę i klepię te teksty o miłości, bo myślenie to jedyne, na co mam siłę.
Od czterech tygodni zapalenia różnych części organizmu zmieniają mi się jak w kalejdoskopie, a mój telefon postanowił się ze mną zsynchronizować i przestał działać w tym samym czasie, kiedy ja.
Tym samym nawet nie mogę publicznie pośmiać się ze swojej nagłej chorowitości i ponabijać z głosu a’la Nina Simone.
SZUKAM ALTERNATYW DLA TRENINGÓW.
Bieganie to dla mnie coś więcej niż dbałość o kondycję fizyczną. To najlepsze lekarstwo na wszystkie złości i smuteczki świata – zwłaszcza te małe, które mogą co najwyżej zepsuć dzień. Bez biegania przestaję ogarniać i tracę równowagę i zamiast decydować o swoim życiu, zgadzam się na to, by to życie decydowało za mnie. Mogę w tym stanie wytrzymać tydzień. Nawet dwa, jeśli mocno zacisnę zęby. Ale po kilku tygodniach bez sportu wpadam w taki cykl wahań nastroju, że czuję, że jesli natychmiast czegoś nie zrobię, całkowicie się załamię.
Kiedy rezygnowałam z biegania, miałam nadzieję, że to tylko na moment i że leżenie w łóżku przyspieszy powrót do sił. Tymczasem dużą rolę odgrał smog, który sprzyja rozwojowi infekcji i jest najprawdopodobniej przyczyną tego, że nie potrafię się wyleczyć. Co więcej, powrót do treningów w warunkach deszczowo-mgłowych przy wtórze halnego mógłby jeszcze bardziej pogorszyć mój stan. Musiałam więc zacząć szukać alternatyw.
I tak zdecydowałam, że wracam do rozciągania, które – w przeciwieństwie do ćwiczeń siłowych – mogę wykonywać nawet wtedy, gdy nie mam za dużo energii. Dopiero zaczynam, ale mam nadzieję, że samo już spotkanie z własnym ciałem pozwoli mi się odciąć od codziennych problemów i nabrać siły na kolejne wyzwania.
NADRABIAM KULTURĘ.
Od dawna mam listę dobrych, dających do myślenia filmów, które muszę obejrzeć, ale przyzwyczaiłam się do tego, by nie oglądać ich w pojedynkę, bo lubię dyskutować o tym, co mnie poruszyło. Ale tym razem uznałam, że skoro i tak kilka pierwszych dni choroby spędzę pod kołdrą, najwyższy czas się przełamać i w dwa wieczory obejrzałam Ex-machinę, Sekretne życie Waltera Mitty i Chce się żyć.
Przeczytałam też ciągiem Lunatyków, choć ostatnią powiesc miałam w rękach jakies trzy lata temu, nim rzuciłam polonistykę. Zdążyłam zapomnieć, jak relaksujące potrafią być książki z innej półki niż naukowe. Zrobiło mi się trochę wstyd, że wykształciłam w sobie taką niechęć do tego typu rozrywek. Wieczory z kulturą okazały się u mnie strzałem w dziesiątkę i już wiem, że będę je częsciej praktykować i bez wyrzutów sumienia wpisywać do grafiku.
STAWIAM NA RELAKS.
Wskakuję do wanny z gorącą wodą bez żalu. Dla siebie nigdy nie mam czasu, a tym razem czuję, że mi się to należy – wygrzeję się za wszystkie czasy, a z organizmu wypocę część choroby. Dodatkowo robię wszystkie możliwe peelingi i maseczki i dbam o urodę jak nigdy. Po wyjsciu z kąpieli smaruję się balsamem, zakładam dresy, grube skarpetki i ciepłą bluzę i biegne prosto pod kołderkę z ciepłym mlekiem i miodem.
Tak można żyć. Tak trzeba żyć, a nie tylko chorować.
ROBIĘ WSZYSTKO TO, NA CO ZWYKLE NIE MAM OCHOTY.
Wrzuciłam do pralki eleganckie ciuchy, miesiącami zalegające w szafie w oczekiwaniu na okazję. Później chwyciłam za żelazko, które jest moim wrogiem i wyprasowałam wszystkie koszule z nadzieją, że w tym stanie wytrzymają do świat, a może nawet do pierwszego egzaminu. Wyprałam koce, pościel, kurtki, bo przecież i tak nigdzie się nie wybieram. A na koniec wyczyściłam buty, które zawsze są brudne, gdy są najbardziej potrzebne.
Jeszcze kilka dni i okaże się, że mam czystą skrzynkę mailową i pulpit i doskonale wypozycjonowaną stronę w Google.
MYSLĘ I ROZMAWIAM.
Tym, czego zawsze mi brakowało, gdy miałam za dużo obowiązków, był czas na spokojne pisanie tekstów przy małej lampce i klimatycznej muzyce. Teraz jest zupełnie inaczej – z rozpędu założyłam nawet mini-pamiętnik po kilku latach przerwy i postanowiłam, że bedę w nim zapisywać swoje małe sukcesy, ładne wspomnienia i miłe rzeczy, które usłyszałam na przestrzeni tygodnia.
Poza tym odbieram telefony, odpisuję na wiadomości, umawiam się na długie pogaduchy na Skype i rozwiązuję konflikty. Pomiędzy jednym a drugim zapaleniem zatok zapraszam koleżanki na obłędnie pyszną herbatę albo na wino, dyskutujemy o tysiącach rzeczy i śpiewamy Organka. I zmienia mi się perspektywa. I zmienia mi się światopogląd. I znów mam setki historii do opowiedzenia, gdy tylko nabiorę do nich dystansu.
I podczas gdy jedne relacje się luzują, inne właśnie zaczynają mocno się zacieśniać.
Nie ma samotności.
WYRĘCZAM SIEBIE NA KILKA TYGODNI DO PRZODU.
Nie mam siły na to, by gotować wyszukane dania i raczej stawiam na robienie masy niż rzeźby, ale organizuję sobie przepisy na moment, gdy znudzi mi się już to, co jadłam do tej pory. Chodzę po domu, sprawdzam, czy czegoś mi nie brakuje z kosmetyków, produktów do mieszkania albo jedzenia, które kupuję raz na jakiś czas i zrobię listę zakupów i menu na dwa tygodnie. Gdy wyzdrowieję i pojadę załatwić cokolwiek do miasta, będę mogła nabyć kilka produktów przy okazji, zamiast organizować specjalną wyprawę.
JESTEM OBECNA.
Zwolnienia wykorzystuję tylko wtedy, gdy to naprawdę konieczne. W przeciwieństwie do ćwiczeń, wykłady nie wymagają ode mnie używania głosu ani rozwiązywania skomplikowanych zadań. Mogę przyjść, zając strategiczne miejsce i popijać herbatkę z kubka termicznego przez sześć kwadransów. I jest wesoło, jest miło i ciepło, a ja uczę się ze słuchu i notuję jak szalona na swoim ledwo żywym komputerku.
Co więcej, chorowanie to dla mnie doskonały moment, by nadrobić zaległości w czytaniu lektur obowiązujących tylko do egzaminu. A że jestem fanką swoich studiów, nie jest dla mnie przykrym obowiązkiem zagłębianie się w teorie Freuda, Junga czy Adlera. W ten sposób dbam o redukcję stresu miesiąc przed sesją i ubezpieczam się przed napadem paniki, wybuchem płaczu i zarwanymi nocami.
MAM PRAWO.
Czasem muszę nakrzyczeć na swoją siostrę, że nie mam czasu, żeby isc do lekarza i po tym, jak mama każe mi leżeć w łóżku, pić dużo płynów i spać, rozpłakać się do telefonu, że nie chcę już być dłużej chora. Czasem ktos mi to musi powiedzieć głosno albo zadbać o mnie pomimo mojego oporu – przyniesc mi zakupy i zrobić herbatkę, żebym przyznała się sama przed sobą, że kurczę, mam do tego prawo i to nie jest moja wina.
W całej miłosci do graficzków prędzej czy pózniej nabieram pokory i pozwalam sobie trochę odpocząć. Jestem cwaniakiem tylko do momentu, w którym opadam z sił – wyłaczam żelazko, zostawiam pranie, odkładam książkę i idę spać.
To też jest życie.
Hej, długo pracowałam nad tym tekstem. Proszę, zostaw po sobie jakiś ślad – polub moją stronę na Facebooku, napisz komentarz albo udostępnij ten artykuł u siebie. Dla Ciebie to tylko moment, a dla mnie to dowód, że w dobie cięcia zasięgów moja praca ma jeszcze jakiś sens. Dziękuję, że jesteś.