Biorę słuchawki, zakładam plecak, zarzucam na ramię płócienną torbę. Klucze, portfel, kalendarz, potem książki, laptop i kilkanaście stron kserówek. Jeszcze tylko podrapię za uszami śpiącego kota, posłucham, jak mruczy i mogę wychodzić. Zakładam trampki i śmigam przez osiedle. Jest wiosna. I świeci słońce.
Na przystanku kiwam się do rytmu – i już jestem w swoim świecie. Wdycham zapach bzu i myślę o dzisiaj, o weekendzie, o wakacjach. Nie ma smogu, nie ma praktyk, nie ma egzaminów za dziewięć ECTS-ów. Drzwi tramwaju otwierają się powoli, wchodzę do środka i myślę, że lubię pędzić. Ale wolę ten dziki luz i życie bez stresu.
Mija kilka przystanków, kilka piosenek, kilka wiadomości i już jestem na Kazimierzu. Słońce wisi tuż nad linią Wisły, światło wieczoru jest inne, a ciemna bluza pachnie innymi perfumami, innym płynem do płukania i ma rozmiar inny niż ten, który zwykle noszę. I choć idę przed siebie, czuję, że jestem na miejscu.
Było warto.
NICZEGO NIE ŻAŁUJĘ.
Za każdym razem, gdy muszę podjąć decyzję o urlopie, jest mi przykro i gryzę się ze sobą tygodniami. Nie chcę odpuszczać, nie chcę się poddawać, nie chcę mówić sobie, że basta i kurczę, pora na przerwę. Głupiutko próbuję przekonać samą siebie, że nie mam czasu ani na gorączki, ani na kontuzje, a poza tym szkoda pieniędzy na leki i na wizyty u specjalistów, kiedy można odłożyć kasę na Openera.
Zasypiam przypadkiem i nieświadomie, wybucham nagle i bez kontroli. Na twarzy przybywa zmarszczek, na głowie – siwych włosów, a policzki pod oczami zapadają się coraz bardziej. I w końcu dostrzegam ten spuchnięty staw i siną plamę, nadchodzący jak burza egzamin i kalendarz wypełniony po brzegi planami. Coś do mnie dociera.
Wzdycham z rezygnacją. Już wiem, że się nie rozerwę.
I STAJĘ SIĘ ZWYKŁYM CZŁOWIEKIEM.
Nie wyobrażam sobie życia bez uczuć, jakie daje pasja. Bez tego ufnego dążenia do wielkości i romantycznej wizji stworzenia czegoś wielkiego. Chcę przeżyć swój czas tak, jak czyta się piękną książkę – zbierać wspomnienia i piąstki wzruszeń, podchodzić do ludzi z miłością, zachwycać się przestrzenią lasów i gór, zachłysnąć się siłą wiatru. Ale czasem muszę zostać na zajęciach do 21 i nocą do czwartej nad ranem rysować mapy myśli.
I wtedy czuję, że jestem przegrywem.
Mija tydzień, potem szalony miesiąc. Wskazówki zegara kręcą się coraz wolniej. Wciąż walczę o każdą minutę snu, ale zaczynam znów wychodzić z przyjaciółmi i cieszyć się słońcem nad jeziorem. Biorę długie kąpiele, robię maseczki na włosy i gotuję sobie obiady. Moje uda robią się przyjemnie miękkie, moja cera staje się promienna. Przestaję potykać się o własne nogi.
Już czas – rozpędzić czas.
MAM SZCZĘŚCIE DO DOBRYCH DECYZJI.
Staję na środku swojego pokoju. Jest piękny, wiosenny dzień. Słońce wpada przez okno, rozbija się o szklankę, rozprzestrzenia pasmami we wszystkich kierunkach. Kot plącze mi się pod nogami i podnosi łebek. Wymieniamy spojrzenia i przenoszę wzrok na ścianę. Kątem oka dostrzegam, jak wskakuje na łóżko i kieruje oczy w tę samą stronę.
Światło pada na rzędy żółtych karteczek.
Biorę głęboki oddech i jestem naprawdę dumna. Zrobiłam wszystko, co mogłam – prezentacje, egzaminy, praktyki w fundacji. Zdobyłam doświadczenie i zgromadziłam pokłady pozytywnej energii. Mam dziesiątki nowych pomysłów. I zrozumiałam, że czas zawsze mija – nawet jeśli nie zawsze możemy z nim coś sensownego zrobić.
I’m back.
Hej, długo pracowałam nad tym tekstem. Proszę, zostaw po sobie jakiś ślad – polub moją stronę na Facebooku, napisz komentarz albo udostępnij ten artykuł u siebie. Dla Ciebie to tylko moment, a dla mnie to dowód, że w dobie cięcia zasięgów moja praca ma jeszcze jakiś sens. Dziękuję, że jesteś. :)