Każdego dnia, gdy rankiem wracam do łóżka z kubkiem gorącej kawy w dłoni, zatrzymuję się na moment i zerkam w lustro, mierząc się oceniającym wzrokiem. Uda o średnim poziomie celluitu, twarz piętnastolatki i wrażenie, jakby ktoś właśnie wybudził mnie nie ze snu, a co najmniej ze spiączki. Blada cera, krzywa cebula na głowie i opuchnięte powieki. Gdyby nie codzienna porcja tuszu i czarnej kreski, moich rzęs nie byłoby nawet widać.
Jestem nijaka. Nijaka do bólu.
Tego, co we mnie najlepsze, nie widać na pierwszy rzut oka.
Zimą, gdy moje ciało tonie w swetrach i ciemnych spodniach, a włosy po kilku płatkach śniegu wyglądają, jakby strzelił w nie piorun, nikt nie zaprasza mnie na randki. Jesienią jestem nudną, zatopioną w notatkach domatorką, a latem zamawiam po hiszpańsku arbuzowe mojito gdzieś na plaży w Alicante. Wywalam półtora tysiąca na telefon, który nieodwracalnie psuje się po roku, spadają mi zasięgi w social mediach przez brak różnorodności i ciągle jestem mocna w gębie, ale słaba w interakcji.
Wzruszam ramionami, unoszę podbródek i z uśmiechem wracam do łóżka.
Lubię swoje nijakie życie.
ZNAKI RÓWNOSCI.
Biegnę spózniona na Krasińskiego w nowych, podartych dżinsach i szarym swetrze. Wchodzę do środka i widzę własciciela knajpy, Dave’a, z którym poznaliśmy się kilka godzin wcześniej, gdy wpadłam do Sweet Surrender na południową kawę. Po godzinie znajomości rozmawialiśmy już o teorii ewolucji i stworzeniu świata, choć ja zaskoczona nagłą konwersacją po angielsku bez końca myliłam writers z readers, a na people mówiłam persons.
Powinno mi być wstyd tak na C1. Ale jakoś nie jest.
Prowadzi mnie do ostatniej sali, gdzie przy stoliku widzę już Paulę i Marię Wawrzyniak. Macham im, zamieniam jeszcze kilka słów z Davem i podchodzę do dziewczyn. Po chwili dołącza do nas Kuba Pitwor i Aldonka, a po dwóch godzinach wpada Ola Korbacz. Widzę tych ludzi pierwszy raz na oczy, a mimo to nie czuję żadnego skrępowania, choć kilka dni temu zaczęłam się śmiać, kiedy Kuba zapytał, czy mam konkretny plan na przebieg tego spotkania.
Na blogu jestem taka sama jak na żywo. Opowiadam anegdoty, dużo się śmieję, chętnie pomagam i chętnie dyskutuję. Nie jestem wielką blogerką, nie mam 20-tysięcznego fanpage’a, ale nie będę czekać na swój niepodważalny sukces, żeby poznawać ludzi, którzy mnie czytają i tych, którym mogłabym coś doradzić, by trochę im pomóc przy pracy.
Jedziemy na jednym wózku. Nie będę stawiać granic.
Pijemy kawę i gadamy o trendach na instagramie, praktycznych wtyczkach na bloga i historiach twórców, którzy szybko stali się sławni. Rozmawiamy o tym, kto jaki ma styl i kto z kim się zadaje, wytykamy sobie błędy i nabijamy się ze swoich porażek.
Wszyscy jesteśmy tak samo beznadziejni.
I wszyscy mamy podobne wnioski.
NIE WIERZCIE IM.
Każdy czasami je chipsy po nocach. Każdy ma tygodnie (a nie dni!), w których jego grafik wieje pustką. Każdy płacze, pije wódkę, wydziera się na bliskich i przejmuje się krytyką.
Większość z tych, którzy cieszą się sławą, sukcesem za młodu i wielkimi pieniędzmi, przypadkiem spotkała odpowiednią osobę w odpowiednim czasie. Blogerki modowe wiązały się z fotografami, youtuberki kumplowały z operatorami, wybitne pisarki z neta wyłożyły tysiące złotych na promocję w social mediach, a postawienie strony zlecały zewnętrznym firmom albo kolegom swoich chłopaków. Znane fitnessiary na początku przerabiały setki swoich fotografii, a najpopularniejsze instagramowiczki podróżnicze nagminnie wklejały swoje sylwetki do grafiki z Google.
Każdy kiedyś spotkał kogos, kto wyciągnął do niego rękę. Każdy kiedyś był tylko beznadziejnym nonamem, którego ktoś polubił i pomógł mu się wypromować. Każdy kiedyś był anonimowy, dopóki nie został doceniony przez kogoś, kto sam pewnego dnia został doceniony.
Twoją wartość zawsze okreslają ci, którzy już są wartościowi.
Nigdy nie będę laską, która dodaje na insta zdjęcia swoich nóg w podkolanówkach i krótkich spodenkach w środku zimy z kubkiem z kakao i piramidą piankowych marshmallows w dłoni. Nigdy nie będę zmieniać się pod trendy i żonglować innowacjami, do których nie czuję się stworzona. Nigdy nie będę opowiadać bzdur o tym, że do sukcesu wystarczy ciężka praca, zaangażowanie i ciekawość świata, a szczęście, które można mieć lub nie mieć, to tylko mit powtarzany przez tych, którym w życiu znów nie wyszło.
Nie będę stawać na rzęsach ani naginać czasoprzestrzeni tylko po to, żeby się wybić.
NIE STAĆ MNIE NA SUSHI.
Przychodzi koniec listopada, cały świat rzuca się na serwery i centra handlowe, a ja zabieram zniszczoną walizkę Taty i jadę do Poznania, odcinam się od tej gorączki zakupów. Od lipca próbuję odłożyć przynajmniej część swoich zarobków – i nie potrafię, bo mimo oszczędności, rozsądku, dodatkowej pracy i myślenia długodystansowego, nieustannie dopadają mnie nieplanowane wydatki liczone w setkach polskich złotych.
Wiem, jak daleko leżą realia od wizji idealnego życia.
Czytam blogerki modowe i czytam tytanów biznesu. Nie stać mnie na pieprzone sushi za jedyne czterdziesci złotych ani swetry z wełny i dżinsy z prawdziwego dżinsu. Mogłabym odkładać, mogłabym oszczędzać, gdybym miała w czym chodzić i za co żyć dzisiaj.
Mam pieprzone 22 lata i w ciągu doby mam tylko jedną dobę. Tydzień ma tylko siedem dni, a ja studiuję na pół etatu, pracuję na drugie pół etatu, piszę na trzecie pół etatu i czasem chciałabym jeść albo spać, choć cały swiat krzyczy, że w wolnym czasie powinnam stawiać na rozwój.
Och, chrzancie się wszyscy.
W DUPIE MAM SUKCES.
Wiem, co to znaczy być przeciętnym człowiekiem. Wiem, co to znaczy zapieprzać na taśmie albo w gastronomii. Wiem, co to znaczy wracać po pracy o piątej rano i nie mieć siły nawet się umyć. Wiem, co to znaczy nie potrafić się wycenić i bać się prosić o podwyżkę.
Wiem, jak to jest wkładać do kieszeni dwie dychy za dobrą obsługę, kiedy obok kelnerka zgarnia stówę tylko za to, że jest ładna i spodobała się jakiemuś Anglikowi. Wiem, czym są zmiany sprzątające, na których Cif jest Twoim wiernym przyjacielem przez trzy godziny i przez tydzień trzeba chodzić z wyschnietą skórą rąk. Wiem, ile to kosztuje, by pisać artykuły o trzeciej nad ranem, oblewać kolosy i nie mieć w szafie niczego modnego.
Jestem nijaka. Jestem przeciętna.
I wolę tę wersję siebie, niż zakłamany świat.
Hej, długo pracowałam nad tym tekstem. Proszę, zostaw po sobie jakiś ślad – polub ten wpis i moją stronę na Facebooku, napisz komentarz albo udostępnij ten artykuł u siebie. Dla Ciebie to tylko moment, a dla mnie to dowód, że w dobie cięcia zasięgów moja praca ma jeszcze jakiś sens. Dziękuję, że jesteś. :)