Była wczesna, czerwono-złota jesień, kiedy stałam na tarasie nad dachami Gdańska, snując marzenia o przyszłości i plany na nadchodzący rok akademicki – i nie mogłam się już doczekać. Przyglądałam się z uśmiechem, jak zachodzące słońca rozbija się o kanty bloków i topiłam się z zachwytu jak kontury miasta. Czułam się błogo, ciepło i miło i byłam taka pewna, że wszystko musi się udać. I będzie dobrze – w tym moim życiu przepełnionym wartościami, nauką i pracą.
Chciałam studiować dziennie, pracować tak, by móc utrzymać się sama, a w międzyczasie prowadzić kanały społecznościowe i odpisywać na wszystkie wiadomości i komentarze. Wieczory miałam na zmianę spędzać na długich treningach do półmaratonu i pisaniu wartościowych artykułów, a co drugi weekend – na podróżach do Poznania, Katowic, Warszawy i nadrabianiu zaległości na studiach.
Kupiłam kalendarz i stworzyłam system idealnej organizacji czasu. Każdy dzień był wypełniony od rana aż po noc i czułam, że mam pełną kontrolę nad tym, co robię. Nawet wtedy, gdy zepsuł mi się telefon i kiedy dopadła mnie grypa dziesięciolecia. Choć realizacja planu czasem wymagała ode mnie ogromnej determinacji, choć koszty podróży, leków i naprawy zepsutych sprzętów pochłaniały wszystkie moje oszczędności – zawsze wracałam do stanu równowagi.
Ale każdy robot kiedyś się przegrzewa.
NA POCZĄTKU SZŁO NIEŹLE.
Spałam sześć, czasem siedem godzin, piłam poranną kawę, piekłam placki bananowe i z laptopem dyndającym z torbie, biegłam spóźniona na uczelnię. W przerwach prowadziłam korepetycje z hiszpańskiego, a w drodze na zajęcia słuchałam Arleny Witt albo Friends w oryginale, żeby przestawić się z powrotem na angielski. W międzyczasie gotowałam obiad, który jadłam na piętnastomintowych przerwach, a na wiadomości i komentarze odpisywałam w tramwajach, na wykładach i pod ławką.
Czułam się jak młody bóg.
Potem wracałam do domu, odpalałam laptopa i pisałam zaplanowany wcześniej artykuł – zawsze na świeżo, nigdy na zapas. W zależności od tego, w którym momencie przypominałam sobie o kolacji i jak szybko udało mi się uporać z tekstami, wychodziłam biegać po dwudziestej drugiej albo przed północą. Pykałam swoje ośmio- i dziesięciokilometrowe trasy, zasypiałam przed pierwszą i wstawałam o siódmej i zawsze jadłam wegetariańskie żarcie.
System działał bez zarzutu przez kilka miesięcy i z czasem osiągałam nawet więcej niż chciałam: w indeksie miałam praktycznie same czwórki, biegałam obłędnie szybko, a oszczędności nareszcie mogłam wydać na walkę z zanieczyszczoną cerą.
I tylko w życiu jako takim widziałam coraz mniejszy sens.
MASZYNA RUSZYŁA NA POCZĄTKU MARCA.
Po zwycięskiej sesji wróciłam na uczelnię zapalona do dalszej walki. Oprócz zajęć miałam zacząć też praktyki w ośrodku dla dzieci z autyzmem, więc wiedziałam, że nie będzie lekko godzić wszystkich dotychczasowych obowiązków na obrzeżach z wolontariatem w środku miasta. Dźwigałam ciężkie brzemię i wiedziałam, że może być mi trudno. Ale okazało się, że to wciąż za mało.
Na początku marca wykładowcy ogłosili listę nowych zadań i daty pierwszych egzaminów, które miały się zaczać jeszcze w kwietniu. Miałam niespełna dwa miesiące na przygotowanie do rocznego egzaminu i zaliczenie całej sterty innych papierów. Przestałam wyrabiać się nawet z pracą, a co za tym idzie – marzenia o półmaratonie musiałam przełożyć na potem. Zresztą i tak po drodze nabawiłam się kontuzji, a na ortopedę i ewentualną rehabilitację nie miałam już ani chwili czasu.
Bardzo chciałam zaliczyć wszystko w pierwszym terminie i od lipca skupić się całkowicie na pracy i blogu. Dlatego zawiesiłam bloga i przestałam trenować, zaczęłam odwoływać korepetycje i walczyłam o każdą chwilę wytchnienia. Ale to wciąż było za mało. I tak śniadanie złożone z placuszków bananowych ograniczyło się do kawy na pusty żołądek, pełnowartościowy obiad zamienił się w kanapkę albo pizzę, a na kolację zaczęłam jeść płatki z mlekiem w ilości hurtowej.
Nie ćwiczyłam, ale nie tyłam, nie jadłam, ale nie chorowałam, nie widziałam więc żadnych powodów, by zacząć się o siebie martwić. Na początku czerwca pojechałam nawet w góry, ale podkrążonych oczu nie pozbyłam się nawet po czterech dniach odpoczywania. Zaczęłam czuć, że coś złego dzieje się z moim organizmem, ale obiecałam sobie, że zajmę się tym zaraz po sesji.
Tylko, że było już za późno.
STRES MNIE ZJADŁ.
Zbyt późno uświadomiłam sobie, że przestałam czuć głód, a zaczęłam pomijać posiłki i dostrzegać, że zdarzają mi się dni, kiedy jedynym rodzajem płynów, które wypijam, są trzy kubki kawy z mlekiem. Nie mogłam zawieść, nie mogłam nawalić, nie mogłam skupić się na sobie – musiałam działać. I choć przed szkodliwym skutkiem stresu ostrzegają wszyscy wokół – nikt nie mówi, jakie są konsekwencje i co dzieje się wtedy, kiedy przekroczy się granicę systemu.
Potem? Potem jest już tylko rozchwiany cykl dobowy i układ odpornościowy, który łapie nie przeziębienia i nie grypy, a bakterie, grzyby i zapalenia. Rozwijają się w ogranizmie tygodniami i przez miesiące nie można ich wytępić. Atakują w najmniej spodziewanym momencie – dokładnie wtedy, kiedy nastaje czas wymarzonego urlopu. Objawy ścinają z nóg i zmuszają, by upaść na kolana, kładą do łóżka, wyciskają łzy i gwarantują cierpienie i zmatwienia na wiele, wiele dni.
Trzeba odwołać wyjazdy, sprzedać bilety i wszystkie pieniądze z nadwyżką wpakować w leczenie, bo cierpienie jest już zbyt duże, by móc to przełożyć na potem. Koszty badań, wizyt u specjalistów i leków przekraczają setki złotych i zbliżają się do tysiąca. Na wakacje zamiast psychiki jedzie gospodarka hormonalna, zęby albo skóra.
Trzeba zaktualizować system.
ZAWSZE COŚ, ZAWSZE KTOŚ.
Przekroczyłam wszystkie granice i wiem, że potrzebuję opieki – nawet gdyby miała to być moja własna o siebie troska. Pewnie poszłabym nawet do psychoterapeuty, by pomógł mi zmienić nastawienie i styl życia, ale wiem, co usłyszę – i prawda jest taka, że mogę zacząć wprowadzać zmiany już dzisiaj. Potrzebuję tylko czasu, by siebie odbudować.
Mój komfort psychiczny jest wtedy, kiedy mam przynajmniej jeden dzień w tygodniu bez wychodzenia z domu – inny niż niedziela, w której chcę pójść na mszę. Odpoczywam, gdy mam w tygodniu choć jeden wieczór dla siebie, na który czekam cały ciężki dzień. I wtedy jedyne, co mam zrobić, to odpalić gorącą kąpiel, nałożyć na włosy maskę i olej, a twarz pokryć czarną glinką. Czuję się szczęśliwa, gdy mogę na cały środowy wieczór zamknąć się w kuchni z wielką torbą świeżych warzyw i obierać, kroić, mrozić, gotować, wymyślać przepisy. Nie chcę pamiętać o jedzeniu – chcę słyszeć impulsy z organizmu.
Umarł robot, wrócił człowiek.
Hej, długo pracowałam nad tym tekstem. Proszę, zostaw po sobie jakiś ślad – polub ten wpis i moją stronę na Facebooku, napisz komentarz albo udostępnij ten artykuł u siebie. Dla Ciebie to tylko moment, a dla mnie to dowód, że w dobie cięcia zasięgów moja praca ma jeszcze jakiś sens. Dziękuję, że jesteś. :)