TEKSTY

Niby gruba skóra.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam tak chora. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwek po trzech dniach brania antybiotyku stwierdzała u siebie znaczne pogorszenie i kolejne dolegliwosci, a nie poprawę. Nie kojarzę, żeby choć raz zdarzyło mi się trafić na lekarza, który spojrzał mi do gardła i nie planował mnie nawet osłuchać, a w kolejnej przychodni usłyszeć, że powinnam isc do niego drugi raz, skoro tam jestem zarejestrowana.

Minęły już czasy, gdy lubiłam być chora. Minęły, gdy dorosłam, zamieszkałam sama i zamiast z kimś się związać na stałe, jednak się rozstałam. Minęły, bo zdarzają się chwile, gdy płaczesz z bólu, bezsilności albo gorączki, rodzina jest diablo daleko, a wszyscy twoi przyjaciele i dłużnicy są na uczelni, w pracy albo wyjechali z miasta. I nie ma nikogo, kogo można poprosić o to, by zaczął cię wyręczać w parzeniu herbaty do termosu, gotowaniu uzdrawiającej zupy i umyciu naczyń.

A nawet gdyby było inaczej, to nie bardzo wiadomo, co z tą pomocą zrobić. Raz, że nie chcesz nikogo fatygować. Dwa, że nie chcesz nikogo zarazić. Trzy, że lodówka pełna, a leki masz. A od wstania z łóżka co kilka godzin i tak nie umrzesz.

Po prostu będzie ci trochę smutniej niż dotychczas.

ŻYCIE MOŻE MIEĆ HAPPY END, JESLI CHCESZ W TO WIERZYĆ.

W ciągu pół roku byłam na dwóch pogrzebach, zniosłam druzgocącą diagnozę jednego z rodziców (choć na szczęście okazała się nietrafiona) i spędziłam mnóstwo czasu z rodziną w bardzo smutnych i bardzo trudnych okolicznościach. Tak. Tak wygląda prawdziwe życie.

Jest październik, a ja patrzę na swoją listę celów na 2017 rok i wiem, że poza przejściem na wegetariańską dietę nie zrealizowałam już żadnego innego planu. W czerwcu nie zdobyłam stypendium naukowego, w lipcu nie przeprowadziłam się do Warszawy, w sierpniu nie założyłam swojej firmy i nie posunęłam się ani o krok w wydaniu książki. W marcu nie przebiegłam planowanego półmaratonu i nie zrobiłam tego nawet we wrześniu. Nie zaczęłam nagrywać mądrych filmów na YouTubie, nie napisałam nowej książki i nie przejechałam rowerem nowej trasy na kilkaset kilometrów. 

Odkąd przeczytałam połowę książki Michała Szafrańskiego kilka miesięcy temu, próbuję odłożyć 10% swoich „zarobków” na Fundusz Wydatków Nieregularnych – i każdego miesiąca mam wydatek właśnie z tej kategorii, który powinna obejmować – nagła naprawa telefonu, nieoczekiwana choroba, nieplanowana kaucja i praca odwołana przez uzasadnione L4.

Bardzo często czuję, że życie podstawia mi nogę.

Ale wierzę w happy end. I ta wiara pomaga mi żyć.

GRA TOCZY SIĘ DALEJ.

Wkurzam ludzi, czasem mi bliskich, wrażeniem, że wszystko mi w życiu wychodzi, że mi się udaje, że dostaję to, czego oni nie mogą dosięgnąć. To jakaś jedna wielka ściema, bo zawsze głośno mówię o tym, że czasem jest mi cholernie źle. I czasem płaczę, wychodząc z przychodni tuż po tym, jak mnie nie przyjęli, choć rano nie mogłam otworzyć zalepionych od zapalenia oczu. Ale ludzie widzą tylko to, co chcą widzieć – po to, by dobijać się, że inni mają lepiej.

Przyzwyczaiłam się już do tego, że nie można się nad sobą rozczulać – trzeba robić. Przyzwyczaiłam, bo to już trzy lata tej dorosłej samodzielności i czasem pomoc, o którą nie miałam odwagi poprosić, przychodziła sama – zupełnie nieoczekiwanie. Niejeden raz już byłam przecież chora i nie jechałam do domu rodziców, oczekując opieki, tylko szłam do lekarza, dostawałam leki, czasem trochę popłakałam, ale ostatecznie całkiem niezłe radziłam sobie sama.

Wszystko zależy od tego, w jakim momencie naciśniesz „stop”, by zrobić recenzję.

Miałabym tysiąc powodów, żeby się dzisiaj kompletnie się załamać. Ale wiem, że to nie koniec.

NIBY GRUBA SKÓRA.

Piszę wzruszające teksty o miłości i samotności i wrzucam je do sieci, a potem nagrywam snapy, jak skaczę po łóżku i śpiewam disco-polo. Pięć lat marzę o tym, by kiedyś jak prawdziwa artystka przesiadywać w Piwnicy pod Baranami, a potem zatrudniam się tam za barem i słucham na żywo Dezyderaty płynącej zza ściany, gdy szoruję baniaczki po grzanym winie i zaschnięte wiórki imbiru na szklankach. Zamiast pisarką z prawdziwego zdarzenia, zostaję blogerką i choć bardzo chcę prowadzić social media jakbym złapała Pana Boga za nogi – przez rok mam telefon w systemie Windows Phone, bo nie stać mnie na inny, a potem po kilku miesiącach wpadam w półroczny cykl psującego się IPhone’a i nie mam regularnego dostępu nawet do Insta.

W styczniu nagrywałam snapy z tego, jak na cztery godziny zaklinowałam się we własnym pokoju i próbując wyjść – rozmontowałam klamkę łyżką. I jak zalałam kuchenkę elektryczną, która wpadła w fazę miarowego pikania, przestała działać i naprawiła się magicznie, gdy dwa miesiące później zalałam ją po raz kolejny. I kiedy próbowałam odkręcić kaloryfer i pokrętło zostało mi w dłoni, a potem rozerwałam sobie słuchawki jednym ruchem dłoni.

To, co mnie ratuje, to nie jest gruba skóra. To poczucie humoru.

Dzięki temu życie jawi mi się jako głównie jako jedna wielka komedia, a nie bardzo smutny film.


Hej, długo pracowałam nad tym tekstem. Proszę, zostaw po sobie jakiś ślad – polub ten wpis i moją stronę na Facebooku, napisz komentarz albo udostępnij ten artykuł u siebie. Dla Ciebie to tylko moment, a dla mnie to dowód, że w dobie cięcia zasięgów moja praca ma jeszcze jakiś sens. Dziękuję, że jesteś. :)

                                                                                                                                      

You Might Also Like