Nadciąga wieczór gołębią zorzą.
Oddycha chłodem świerkowy las.
Niebo dogasa. Gwiazdy migoczą.
Kuśtyka wolno stracony czas.
Kiedy byłam mała, nie chciałam słuchać mamy i jej obaw przed niebezpieczeństwem. Wchodziłam na drzewa za blokiem, głaskałam ich wilgotną korę i obserwowałam ptaki siadające na gałęziach. Podwórko podziwiałam z wysokości dachów osiedlowych garaży, wiosną wąchałam kwitnący bez, a z krzaczków zrzucałam białe kulki, które przyjemnie pękały pod podeszwą.
Wieczorami, gdy siadałam na ławce i patrzyłam na różowe niebo w oddali, wyobrażałam sobie, jak w niebie Święty Mikołaj piecze ciastka na Boże Narodzenie. A kiedy zachodziło słońce i nad głową pojawiały się pierwsze gwiazdy, z piekarni na górce pachniało świeżymi rogalikami i cynamonem, wracałam do domu i puszczałam wodę do wanny.
A nim zanurzyłam się w ciepłej kąpieli, patrzyłam na swoje brudne nogi pełne siniaków i zadrapań.
I byłam szczęśliwa.
ZAWSZE BYŁAM DZIKUSEM.
Byłam tuż przed maturą, gdy w ręce wpadła mi kaseta z nagraniem z wczesnego dzieciństwa. Wyjęłam ją z opakowania, włożyłam do magnetofonu i usiadłam na podłodze ze szklanką herbaty. W pokoju rozbrzmiały dziecięce dialogi i radosny śmiech, złośliwe uwagi i fałszujący śpiew małej Natalki.
I zaczęłam myśleć.
Przez trzy lata byłam kłębkiem nerwów. Chciałam wciąż robić więcej i więcej, zmieniać świat na lepsze, przeprowadzić rewolucję. Skończyłam liceum, kursy tańca i znałam dwa języki obce. Miałam roczny staż w samorządzie, radiowęzle, młodzieżowej radzie miasta. Pisałam artykuły dla lokalnego portalu, piosenki, poezję. Ale gdy słuchałam małej Natalki, czułam, że czegoś mi brakuje, że gdzieś zgubiłam swoją tożsamość.
Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że do szczęścia potrzeba naprawdę niewiele.
A życie pomimo całej swojej podniosłości, może być dobrą zabawą.
NIE CHCĘ TEGO ZMIENIAĆ.
Zatrzymałam się na poboczu, położyłam rower na ziemi i stanęłam w pełnym słońcu. Z nieba lał się żar, asfalt parował, a po bokach drogi rozpościerały się pola złotego zboża. Zdjęłam kask i dotknęłam łuku odciśniętego na skórze. Blizna na prawym ramieniu była czerwona, wargi zaczęły wysychać. Czułam, że mój tyłeczek ma do mnie żal za przejechaną trasę. Westchnęłam, otarłam pot z czoła i wzięłam do ręki zakurzony plecak.
Nim poczułam pierwsze zmęczenie, minęło wiele godzin trasy. Do najbliższego miasta zostało siedem kilometrów, do najbliższego lasu – może kilometr. Nie byłam fizycznie przygotowana do tego wyjazdu. Chciałam spróbować, zaryzykować, zmierzyć się ze sobą choć raz – sam na sam. Ale zgubiłam gdzieś pierwotny impuls, który pchał mnie naprzód i coraz częściej zastanawiałam się, dlaczego skazałam się na tak ogromny wysiłek. Zaczęłam tracić siły.
Wiedziałam, że nie mogę się zatrzymać. Było za pózno, żeby zawrócić. Musiałam znalezć w sobie resztki woli, by znów wsiąść na rower i pojechać dalej – bez względu na okoliczności.
I właśnie wtedy zauważyłam, że zaczyna brakować mi wody.
WIEM, ŻE WARTO RYZYKOWAĆ.
Zabłądziłam, pytałam o drogę, zaczynałam wszystko od nowa. Zabijały mnie kolejne górki, zgubione wątki, osłabione ręce i nogi. Nim dotarłam do miasta, zaczęło się już ściemniać. Marzyłam o chłodnym prysznicu i gołej pryczy, kawałku spranej pościeli i szklance wrzątku przed snem. Kiedy więc w końcu dotarłam na miejsce, zsunęłam się z siodełka i podpięłam rower, czułąm się tak, jakbym zsiadła z wiernego wierzchowca.
Starszy pan w okienku powiedział, że obowiązuje wcześniejsza rezerwacja miejsca i akademik jest właściwie pełen. „Jadę tu z Krakowa i jutro muszę wyruszyć w dalszą trasę. Potrzebuję tylko miejsca, żeby się móc umyć i przespać.” – próbowałam go przekonać resztkami uprzejmości, choć było mi już wszystko obojętne. Pan spojrzał na mnie, skasował dychę i dał mi klucz.
Weszłam pod prysznic i strumieniem gorącej wody zmyłam z siebie całe zmęczenie, zapach potu i kurzu. Włożyłam na siebie czystą piżamę, podłączyłam telefon do prądu, wypiłam kubek herbaty i natłuściłam czerwoną bliznę. Pościel była jasna, sprana i świeża. Zapadłam się w niej jak dziecko, otulone – tuż przed snem – chmurką swoich nierealnych marzeń.
Kiedy rankiem scyzorykiem kroiłam suchą bułkę i smarowałam ją serkiem topionym, a przez okno do środka wpadało światło wschodzącego słońca, czułam, że dobrze zrobiłam.
I warto było zaryzykować.
…BY NAPRAWDĘ DOCENIĆ ŻYCIE.
Czasem dostrzegam w życiu jedynie ciemną stronę księżyca. Jestem smutna, rozmieniam się na drobne, zarzucam się serią pretensji. Zaczynam pytać o błędy przeszłości, o swoją wartość, o sens życia. Nie cieszy mnie żaden sukces. Przypisuję znaczenie rzeczom bez znaczenia, a nie doceniam wygodnych dżinsów, porannej kawy i zapachu jego kołnierzyka.
Czasem codzienność to tylko gonitwa za zdrowiem, wielką miłością i ustatkowanym życiem. Sprowadzamy całe uczucie do wspólnej pościeli, cały zachwyt – do spełniania marzeń. Przemierzamy niebo w locie ze spadochronem, a w nocnych klubach poszukujemy przygód. Zaliczamy wieże widokowe i kursy programowania. Pełni wiary w nadludzką potęgę zdobywamy tytuły, dyplomy, nagrody.
Potrzebuję spacerów w milczeniu, wspinaczki, szczytów, by docenić to, co mam na co dzień. Woni wilgotnych igieł, szumu wiatru, turkotania świerszczy. Strzelania iskier, przestrzeni lasów na zboczach, drewnianych dachów. Jednego kubka, z którego wypiję kawę, zjem kisiel i rosół z torebki.
Zachwyt jest warty każdego siniaka, każdej blizny i każdego otarcia.
Tylko wtedy żyję naprawdę.
Historia podrózy pochodzi z tekstu : Into the wild – rowerem przez świat. 200 km w dwa dni.
Hej, długo pracowałam nad tym tekstem. Proszę, zostaw po sobie jakiś ślad – polub moją stronę na Facebooku, napisz komentarz albo udostępnij ten artykuł u siebie. Dla Ciebie to tylko moment, a dla mnie to dowód, że w dobie cięcia zasięgów moja praca ma jeszcze jakiś sens. Dziękuję, że jesteś. :)