Kiedy byłam nastolatką, planowałam jak najszybciej dorosnąć i uciec z domu. Marzyło mi się życie na własną rękę, własne kolory ścian i wielkie łóżko, w którym mogłabym czytać książki do czwartej nad ranem. Nigdy nie sądziłam, że ciągnący się latami konflikt z rodzicami, zmieni nagle kierunek i doprowadzi nas do punktu, w którym naprawdę zaczniemy się rozumieć i wychodzić sobie naprzeciw.
Ciągle chciałam dokądś wiać, świat poza domem wydawał mi się znacznie ciekawszy od schodzonych dywanów, zaczytanych książek i herbat z imbirem. Ciągnęło mnie do podróży, do kaw na mieście, do pojedynczych momentów z ludźmi, którzy w moim życiu byli tylko na chwilę. Wracałam z bagażem przygód i wrażeń, siadałam do biurka i pozwalałam, by słuchawki i niebieskie światło ekranu znów wynosiło mnie ponad to, co znane. Poza dom, który jest tuż obok.
Rekord pobiłam na pierwszym roku studiów, gdy w grudniu w przerwie świątecznej umówiłam się na piętnaście różnych spotkań. Piętnaście. Różnych. Spotkań. To więcej niż jedno na dobę. W domu siedziałam może dwa dni, a potem godzinami włóczyłam się po kawiarniach.
Zrozumiałam swój błąd, nim było za późno.
Nie każdy ma tyle szczęścia.
NIGDY NIE WIESZ, KIEDY WIDZISZ KOGOŚ PO RAZ OSTATNI.
Zawsze czułam, że kiedyś przyjdzie taki dzień, kiedy powroty nie będą się wiązały z ustawianiem specjalnego grafiku spotkań, a tydzień nie minie jak z bicza strzelił. Wsiądę w autobus, otulę się szalikiem i patrząc na rozpędzone lasy i drżący zachód słońca, pomyslę o mitycznym tu i teraz. Zapomnę o przyjaźniach, które nam nie wyszły i głupotach, do których pchnęło nas nieugaszone pragnienie miłosci. I zamiast całą drogę czegoś żałować, zacznę się cieszyć, że już za parę godzin znów z impetem wpadnę na ich brzuchy.
Ta myśl dopadła mnie pierwszy raz, gdy rzucałam studia. Dostałam od rodziców bardzo dużo wsparcia i wyrzuty sumienia o moją ciągłą nieobecność w domu właśnie mnie dopadły. Nie potrafiłam pogodzić się z myślą, że nie ma mnie z nimi, kiedy najbardziej potrzebują, by zacząć ich wyręczać w codziennych czynnościach. By ktoś nie tylko posprzątał i czasem coś ugotował, ale wypełnił ciszę dzwięczącą w pokojach choć jedną zwrotką hiszpańskiej piosenki.
Nie mogłam uwierzyć, że naprawdę nie mam czasu. Że od moich obowiązków, a nie ode mnie zależy, czy pojadę kogoś odwiedzić. Że terminy egzaminów zmuszają mnie czasem, by odwołać swoją obecność na pogrzebie albo weselu.
Chciałam dać sobie rok. Przynajmniej jeden rok z rodziną.
Rok, w którym będę naprawdę w domu, a nie ciągle obok.
NIE MOGŁAM TAK PO PROSTU POZWOLIĆ IM ODEJŚĆ.
Byli cudowni jako para, doskonale dobrani. Czasem przychodziłam do kuchni tylko po to, by na nich popatrzeć i przez moment posłuchać, o czym rozmawiają z moimi rodzicami. Ta babska solidarność: „A myślisz, że mój tak nie robi? Mój jest taki sam!”. Te lakoniczne, męskie rozmowy o pogodzie i te o obradach sejmu – zawsze z błyskiem w oku. Obserwowałam ich z ukrycia i cieszyłam się tym, że nie zwracają na mnie uwagi, gdy chichocząc, chowałam nos w kubku i ścierałam rękawem krople herbaty ze stołu. Myślałam, że zapamiętam te chwile do końca życia.
Ciągle jeszcze mieliśmy czas. Ale nie wiedzieliśmy, ze zostało nam go niewiele.
Zawsze jest coś do zrobienia, więc wymyśliłam sobie najgłupszego sylwestra w życiu. Chciałam jak najszybciej zostać sama, by w spokoju otworzyć pachnący nowością kalendarz i zapisać w nim roczny plan podboju galaktyki. Kupiłam butelkę Martini, odpaliłam Queen i zrobiłam wielki garnek kremu z pomidorów. Ale nim zdążyłam zaszyć się w jaskini i nalać sobie choć kieliszek, powiedzieli, że już czas.
Kiedy otworzyliśmy drzwi, stała w progu kuchni, opierając się rękami o framugę. Patrzyła w moją stronę i uśmiechała się zupełnie tak, jakby nie było prawdą, że od tygodni traci wzrok, a jej ruchy są coraz wolniejsze i coraz słabsze. Moja największa twardzielka, mistrzyni udawania, że wszystko jest w porządku. Do końca spotkania trzymała się w znakomitej formie.
Ta godzina, z której pamiętam tylko: „Pyszne ciasteczka, ciociu.” i jej śmiech, gdy mówiła, że ich nie piekła. I ta niepewnosc, czy słusznie robię, gdy schodziłam po schodach. Ten samochód, którym tata odwoził mnie do domu. I parzący dłonie słoiczek kremu z pomidorów, którym mogłam się jeszcze podzielić. A potem jej pytania, co u mnie i moje, co u niej – głuchy telefon ciągnący się między nami tylko przez kilka kolejnych tygodni.
Pózniej wiedziałam już tylko tyle, że zdążyłam.
Zdążyłam się z nią pożegnać.
TO NIE BYŁ OSTATNI RAZ.
Tamtego dnia miała wyjątkowo dobry humor. Nagle zaczęła wspominać swoją młodość, rodzinne miasto, bezalkoholowe potańcówki i szaleństwa, które moja mama zdążyła już wyprzeć z pamięci. Opowiadała o koledze ze szkoły, który pewnego dnia wszedł do konfesjonału i wyspowiadał całkiem pokaźne grono wierzących, nim ksiądz z trwającego dyżuru zdążył się zorientować. O chłopakach, z którymi nie chciały zatańczyć i przed którymi potem chowały się za sceną. I o gonitwach do autobusu, do którego zdyszane wpadały zawsze w ostatniej chwili.
Była jedyną osobą, której nie zwracałam uwagi, gdy mówiła do mnie: „Natala.”
– O czym oni znowu tak rozmawiają, Natala? O polityce? – zapytała mnie, gdy otworzyłam drzwi.
– Oczywiście, że o polityce. Trzech samców alfa, o czym mogliby rozmawiać? – wyszczerzyłam zęby.
– I co, kłócą się?
– Prawdę mówiąc – nachyliłam się konspiracyjnie – nie mam pojęcia, nie słuchałam – roześmiałam się.
– No i słusznie – skwitowała.
– Będziemy zaraz jechać, wiesz? To ja się już z tobą pożegnam – powiedziałam i przytuliłam ją.
Chwilę jeszcze się kłóciłyśmy o gigantyczną czekoladę, którą uparła się mi oddać, bo ona przecież ma cukrzycę, a ja jestem zdrowa jak koń. Nie chciałam, tłumaczyłam, że dieta, że cera, że bieganie, ale z nią nie można było dyskutować. Włożyłam w końcu tabliczkę do plecaka i już miałam wyjść, kiedy coś mnie tknęło. Pomyślałam, że to za mało, że trochę mi jej brakuje. I podeszłam przytulić ją jeszcze raz.
Dwa tygodnie później odebralam od niej telefon.
– Jest mama? – zapytała.
– Nie, jest w pracy, a coś się dzieje, ciociu?
– No, dzieje się. Dzieje – odpowiedziała twardym, lecz drżącym głosem i zaczęła mi opowiadać o sercu, wysokim cukrze i problemach z oddychaniem.
Kilka dni później podczas wizyty kontrolnej nagle straciła świadomość. Ktoś wezwał karetkę, ratownicy nie słuchali, zabrali ją do najbliższego szpitala, by potem znów ją przenieść. Wydawało się, że będzie lepiej, dochodziła do siebie, głównie śpiąc. Ale wyniki wskazywały co innego.
Ktoregoś dnia na chwilę otworzyła oczy.
– Czy tak ma wyglądać moje życie? – zapytała.
– Mamo, przecież ty wyzdrowiejesz. Zobaczysz, oni ci tu pomogą, poleżysz kilka dni i wrócisz do domu.
Popatrzyła na nią tylko ze smutkiem i pokiwała przecząco głową.
Zmarła po cichu po jedynej nocy, w której lekarze odesłali do domu czuwającą przy niej córkę, by nareszcie odpoczęła.
Tak bardzo się cieszę, że wtedy zawróciłam, by jeszcze raz ją przytulić.
WOLĘ NIE ŻAŁOWAĆ.
Mogłabym żyć, wmawiając sobie, że postępuję słusznie, że to zdroworozsądkowe – najpierw skupić się na studiach i rozwoju kariery, a potem zadbać o rodzinę. Mogłabym udawać, że przecież byłam tam przez tyle lat, sprawiałam kłopoty, pewnie, ale też bawiłam publikę serią swoich przygód i codziennym śpiewem pod prysznicem. Mogłabym powtarzać, że przecież nie mam wpływu na to, co i tak musi się wydarzyć, że lepiej się z tym pogodzić, oswoić zawczasu, niż próbować zatrzymać chwilę.
Ale nie chcę być jak bohaterowie książek, którzy plują sobie w brodę, że nie było ich przy rodzinie, kiedy byli najbardziej potrzebni. Nie chcę liczyć tygodni ani miesięcy, w których nie mogliśmy się uściskać i pogadać o przeszłości. Nie chcę za parę lat uświadomić sobie, że wartości, jakie wyznawałam z taką dumą, były dla mnie tylko pustymi słowami.
Wolę czuć, że zdążyłam.
Hej, długo pracowałam nad tym tekstem. Proszę, zostaw po sobie jakiś ślad – polub ten wpis i moją stronę na Facebooku, napisz komentarz albo udostępnij ten artykuł u siebie. Dla Ciebie to tylko moment, a dla mnie to dowód, że w dobie cięcia zasięgów moja praca ma jeszcze jakiś sens. Dziękuję, że jesteś. :)