TEKSTY

Zwyczajne życie

Wysiadłam z tramwaju w samo południe i ruszyłam w kierunku schodków. Z małym skórzanym plecakiem dyndającym na ramieniu i w trampkch miękko odbijających się od ciepłej ziemi zmierzałam w stronę budynku, mijając po bokach równo przystrzyżone krzewy i geometryczne trawniki. Po ulicach i szerokich chodnikach wiatr poganiał babie lato. Na parkingach w równych rzędach błyszczały samochody, fragmenty nieba odbijały się w przednich szybach, ale skórę wciąż jeszcze miałam skropioną pierwszym sierpniowym deszczem.

Uniosłam głowę. Powietrze pachniało przestrzenią.

Skręciłam w labirynt spokojnych dziedzińców, cienistych tuneli i oszklonych budynków, których parter wypełniały siłownie i bistra, salony piękności i oddziały przychodni – i szłam tak długo, aż dotarłam pod wielki, oszklony budynek. Popchnęłam drzwi obrotowe i znalazłam się w chłodnym, klimatyzowanym pomieszczeniu. Ukłoniłam się ochronie, ale tylko rzucili na mnie okiem i pozwolili wejść dalej. Pojedyncze osoby niespiesznie kręciły się po korytarzu i choć był to normalny dzień pracy, mieliśmy lato. Czas wydawał się płynąć powoli.

Weszłam do jasnej, oszkonej sali z okrągłym, drewnianym stołem i wielkim drzewkiem na środku i usiadłam wśród ludzi pracujących od ósmej do szesnastej. W tle cicho szumiał ekspress do kawy, w pięciu mikrofalówkach grzały się obiady, a dwie wielkie zmywarki powoli wypełniały się naczyniami. Na blacie w rządkach stały mleka do kawy i piętnaście różnych syropów do herbaty. Był środek przerwy obiadowej.

I pomyślałam, że w tym życiu jest coś dobrego 

MAŁE I WIELKIE TĘSKNOTY.

Każdego ranka budzą się w pachnącej pościeli i spokojnie wstają z wygodnych łóżek. Odsłaniają okna i wpuszczają do pokoi poranne słońce. Światło pada na zielone rośliny, które stoją na parapecie, a potem na czyste biurko, stosik książek czytanych wieczorem, rząd płyt winylowych i gramofon stojący gdzieś na regale. Ziewając ruszają do łazienki, a potem do kuchni. Nastawiają wodę i wracają – myją twarze łagodnym żelem, układają fryzurę i pryskają się perfumami, starannie malują rzęsy albo strzygą brody, prasują koszule, żakiety i sukienki. Jedzą pełne śniadania i do ostatniej kropli piją smaczną kawę, a jeśli sen był dla nich bardziej łaskawy – ciepłą herbatę z malinowym sokiem. Wychodzą tak, by zdążyć na czas.

W samochodach, tramwajach, autobusach nie robią nic na szybko. Kładąc się spać, nie myślą o pracy, a wstając, nie złoszczą się, że znowu nie zdążą – głęboko odetchnąć, zbudować więzi, przez chwilę być sobą. Dają z siebie tylko tyle, ile mogą – i to wystarczy. W ciągu dnia czują, że ich praca jest warta czasu, a wieczorami, że zasłużyli na godny odpoczynek. Czują się bezpieczni. Myśl o zepsutym laptopie, nagłej chorobie, zniszczonej kurtce nie napawa ich przerażeniem. Wiedzą, że ich stać.

Rozwijają się bez presji, niepostrzeżenie, przypadkiem –  chodząc do kina i do teatru. Czytają powieści, biografie, tomiki, kupują „Przekrój” i „New York Times”. Wychodzą na kawę i ciastko i mają po siedem swetrów na zimę i siedem koszul, dziesięc par spodni, dwadzieścia bluzek i czapki, szaliki, zegarek, pierścionek, łańcuszek. 

I choć to nieco idelistyczny obraz, chodzi o tendencję. 

Poczułam, że też tak chcę.

SŁODKI MATERIALIZM.

Potępiamy tych, którymi zawładnęła żądza pieniądza, ale to nie ci, którzy żyją w bogactwie, myślą o nich najczęściej. Być ubogim nie znaczy być bogatym w duchu. Bieda powoduje frustrację, która tylko pogłębia nasze słabości. Przekładamy pracę nad relacje, stajemy się interesowni i przepełnieni pychą. Nie chodzi o to, by czuć się lepszym od innych i nie pomagać potrzebującym. Chodzi o to, by spokojnie spać. Tymczasem każdy z nas w zależności od sytuacji życiowej potrzebuje innej kwoty, by poczuć się bezpiecznie. Można mieć ciągle za mało i wpaść – w pogoń za pieniądzem. 

Poczułam, że gonię za stabilizacją i że moja pogoń ma charakter szaleństwa. Każdego dnia żyłam nadzieją, że przy odpowiednio ciężkiej pracy, kiedyś sny się spełnią, a ja nareszcie się ustatkuję. Chciałam skończyć studia, utrzymując się z pasji, ale ten drugi proces czasem trwa latami, więc ciągle brakowało mi pieniędzy. Zaczęłam dorabiać między zajęciami. Miałam ambicję i silną wolę. Wierzyłam, że idę jasną drogą – w kierunku realizacji swoich marzeń. 

Nauka na bieżąco i na ostatnią chwilę, języki obce w mowie i piśmie, pisanie artykułów i prac zaliczeniowych, bieganie i rozciąganie, pasje i obowiązki. Wydawało mi się, że jestem w stanie to wszystko połączyć. Ale to życie na wariackich papierach doprowadziło do tego, że przestałam dbać o odpoczynek i komfort psychiczny. Brakowało mi dodatkowej doby, ale gdyby wtedy ktoś mi ją dał – z pewnością znalazłabym jeszcze jedną dziedzinę, w której chciałabym się realizować. Tęskniłam za spokojem i bezpieczeństwem.

W końcu zrozumiałam, że w życiu nie chodzi o to, by pasje obrócić w pracę. 

Chodzi o to, by nawet jesienią nosić w sobie lato.

A CZASEM SZCZĘŚCIE TO BEZPIECZEŃSTWO.

Przez ostatnie kilka lat o pracy etatowej tylko dla zarobku myślałam same najgorsze rzeczy. Byłam przekonana, że odziera nas z człowieczeństwa, wrzuca w schemat i próbuje nas dopasować do jednej miary. Myślałam, że czyni nas mniejszymi ludźmi i koniecznie trzeba widzieć w niej głębszy sens, dalszy cel i w dłuższej perspektywie – własną działalność. Gardziłam łatwymi zarobkami. A łatwe było wszystko, co było przewidywalne, podpisane, zatwierdzone – godziny pracy, stały dochód, wysokość awansu.

Wolałam mieć mało pieniędzy i nadzieję na to, że pewnego dnia będzie ich więcej, niż zawalczyć o wyższą pensję, stabilizację i spokój ducha. I tak było – do momentu, kiedy zaczęłam potrzebować leków i drogich badań. W kulminacji swoich chorób weszłam na jedną godzinę do świata korporacji i zobaczyłam tam więcej szacunku do praw człowieka niż we własnej codzienności. 

A ja nie chciałam już dłużej zaczynać dnia od kubka kawy, która postawi mnie na nogi po czterech godzinach snu ani wybierać pomiędzy zjedzeniem śniadania, wyprasowaniem bluzki a doczytaniem jeszcze jednego rozdziału przed kolokwium. Byłam zmęczona ciągłym martwieniem się, że zaraz padnie mi laptop, wysiądzie telefon, a mnie nie będzie stać na nagły wydatek. Przewartościowałam swoje priorytety. Skupiłam się na pracy i studiach. I na trosce o siebie – teraz wiem, że warto i że to żaden wstyd. Bo może nie będę miała najciekawszego życia pod słońcem. Ale przynajmniej będę miała życie. 

Pieniądze są w życiu cholernie ważne – zwłaszcza wtedy, gdy wiążą nas z poczuciem bezpieczeństwa. Bez względu na to, ile masz lat – musisz mieć jakieś oszczędności, a na co dzień czuć, że choć nie stać cię na wszystko, czego chcesz – to przynajmniej na to, czego potrzebujesz. Można przekraczać swoje granice przez kilka lat i coraz wyżej stawiać sobie poprzeczkę. Później trzeba znów wrócić i zawalczyć o to, co najważniejsze – o zdrowie, o miłość, o poczucie sensu. 

Zasługujemy na to, by mieć zwyczajne życie.


Autorkami zdjęć są Sonia HillesDarya Skuratovich.


Hej, długo pracowałam nad tym tekstem. Proszę, zostaw po sobie jakiś ślad – polub ten wpis i moją stronę na Facebooku, napisz komentarz albo udostępnij ten artykuł u siebie. Dla Ciebie to tylko moment, a dla mnie to dowód, że w dobie cięcia zasięgów moja praca ma jeszcze jakiś sens. Dziękuję, że jesteś. :)

                                                                                                                                      

You Might Also Like