TEKSTY

Życie na ciągłym deadlinie.

Życie na ciągłym deadlinie.

Zawsze chciałam być w porządku wobec samej siebie. Powtarzałam, że lepszych warunków do rozwoju nie mogłam sobie wyobrazić – miałam kochającą rodzinę i niezły standard życia. Całymi latami dążyłam do tego, by rozwinąć wszystkie swoje talenty i wykorzystać możliwości. Prędzej czy później zawsze dostawałam to, czego chcę: pisałam, oblewałam, poprawiałam, odchodziłam w blasku chwały. Nie byłam najlepsza, ale byłam uparta, przekonująca i potrafiłam walczyć do końca o wyznaczone cele. Choć czasem wydawały się zupełnie nierealne.

Chciałam dawać przykład i przypominać, że nie tylko można, ale też – że trzeba.

Minęły lata, nim zrozumiałam, że nigdy nie stanę się ideałem, nigdy nie będę wystarczająco dobra we wszystkim. Postanowiłam więc przynajmniej ciągle się doskonalić i nadal walczyć o wizję idealnego życia, ale bardziej – na raty. Jak przystało na dziecko samorozwoju, wyznaczałam sobie listy mniejszych i większych celów i konsekwentnie dążyłam do ich spełnienia. Powtarzałam za wielkimi mówcami, że to, ile mam, świadczy o wartości mojej pracy, a w myślach, trochę nieświadomie, dodawałam po cichu, że świadczy też o wartości mojego życia.

Czasem coś mi świtało, że w tym wszystkim coś jest nie tak, ale nie mogłam tego znaleźć. Tych, którzy mówili, że świat odszedł od prawdziwych wartości, nie słuchałam już tak, jak wtedy, gdy byłam małą dziewczynką. Z zapałem godnym lwicy broniłam czasów, w którym żyję i uparcie powtarzałam, że ludzie wciąż są pełni miłości i wielkich ideałów. Trzeba im tylko o tym przypomnieć i dać im warunki, by mogli pokazać, jak dobrzy w istocie są.

A potem popełniłam ogromny błąd. W obliczeniach.

I tkwiłam nim przez kilka lat.

WYMYSLIŁAM SOBIE, ŻE BĘDZIE MNIE STAĆ.

Uwierzyłam, że mogę mieć wszystko, czego zapragnę. Drogi telefon, pokój jak z bajki, swetry z kaszmiru i dżinsy z prawdziwego dżinsu. Wyobrażałam sobie siebie za kilka lat jako zadbaną, uśmiechniętą, stylowo ubraną kobietę, kroczącą w szpilkach przez słoneczny Kazimierz z najlepszym sprzętem elektronicznym na rynku pod pachą i nieprzeciekającym kubkiem termicznym w dłoni. Miałam wyglądać jak kobieta sukcesu, który – byłam pewna – prędzej czy później osiągnę.

Naprawdę wierzyłam, że mogę to wszystko mieć.

A potem wmówiłam sobie, że już teraz – przy wsparciu rodziców i własnych zarobkach – mogę wieść życie jak z marzeń. Trochę inaczej niż ludzie żyjący z zarobków kilka razy większych od średniej krajowej, ale wciąż podobnie do nich. Pomyślałam sobie, że to nic złego – będę trochę bardziej slow, trochę mniej rozrzutna, ale wykorzystam swoje atuty i będę mieć wszystko, czego zapragnę. Tylko trochę później.

Byłam pewna, że gdy będę mieć, łatwiej będzie mi być tym, kim chcę.

Przedmioty miały potwierdzać, że to, co robię, ma sens.

IDEAŁ KOBIETY.

W mojej wizji idealnego życia było lato, miałam skończone dwadzieścia sześc lat i zmierzałam do kawiarenki na Kazimierzu na rozmowę z klientem mojej młodziutkiej, lecz dobrze prosperującej firmy. Byłam świeżo po obronie tytułu magistra i tuż przed wyjazdem na staż do USA, a na studiach powodziło mi się tak, że między jedną a drugą sesją pisałam i wydawałam książki.

Gdy ktoś mnie w tej wizji pytał, czym się w życiu zajmuję, uśmiechałam się bezczelnie i mówiłam, że lubię sporty ekstremalne i biegam maratony, choć to nie miało żadnego związku z tym, jak wyglądam i jak żyję. A ta opalenizna? Trzyma mnie jeszcze z Bali od weekendu majowego. Czy wybielałam zęby? Tak, tak, oczywiście, naturalnymi metodami. Z tym fryzjerem z rynku to jesteśmy już nawet na ty.

Tak siebie widziałam za parę lat.

A POTEM PATRZYŁAM DO LUSTRA.

Przed wyjściem na uczelnię, między korepetycjami, nauką a pisaniem, zerkałam szybko do lustra i to, co widziałam, napawało mnie uczuciem żałości.

Byłam zwykłą, niewyróżniającą się dziewczyną z odrostami i rozmazanym makijażem, w porozciąganych ciuchach i ciągle tym samym szaliku. Psującego się laptopa trzymałam w torbie z materiału, telefon od siostry w kieszeni płaszcza po drugiej siostrze, a na nogach miałam ciepłe trapery zamiast eleganckich butów prawdziwej damy.

Ten widok nie przypominał moich marzeń. Prócz podkrążonych oczu i nerwów z byle powodu, nic nie świadczyło o tym, jak wiele pracy kosztuje mnie gonitwa za nieosiągalnym. Za tym, by to, co mam, reprezentowało to, kim jestem, kim chcę być.

Patrzyłam na siebie i myślałam tylko o jednym: Nie zdążę.

Mam 22 lata i już wiem, że nie zdążę.

ZAWSZE MOGŁABYM MIEĆ WIĘCEJ.

Zaczęłam żyć na ciągłym deadlinie. Obiady i kolacje musiałam wpisywać do kalendarza jako jedne z zadań do wykonania, bo gotowa byłam o nich zapomnieć. Odpoczynek? A pół godzinna drzemka i pobudka po piątym budziki też się liczy?

Zawsze były rzeczy do zrobienia, zawsze było coś, w czym mogłabym być jeszcze lepsza. Zawsze mogłabym więcej się uczyć, mieć lepsze stopnie i zdobyć stypendium naukowe. Zawsze mogłabym złapać dodatkową pracą w social mediach, zarabiać więcej pieniędzy i wydawać je na przedmioty i marzenia. Zawsze mogłabym więcej gotować i więcej trenować, nie jadać chipsów na obiad i mieć lepszą figurę. Zawsze mogłabym ładne ubrania kupować w lumpach, przesiadywać co weekend na RyanAirze i czuwać na oferty życia, a potem szczycić się weekendem na Karaibach po taniości. Zawsze mogłabym zapisać się na wspinaczkę, chodzić na wykłady naukowe.

Zdobywałam i traciłam kolejne trofea. Plamiłam podkładem białe bluzki z eko-bawełny, psułam telefony za 1400 zł, gubiłam dżinsy z prawdziwego dżinsu. Traciłam rzeczy, na które ciężko pracowałam, a razem z nimi czułam, że tracę materialne świadectwa mojej wartości.

To brzmi banalnie, ale w końcu zrozumiałam, że tego, kim jestem, nie definiują przedmioty, które mam, ale wartości, które wyznaję. I że to całe skupienie na zdobywaniu, to wyścig szczurów, bieg za niedoścignionym.

A MNIE TO GŁĘBOKO UNIESZCZĘSLIWIA.

Musiałam w końcu przyznać przed sobą, że nie stać mnie na udawane życie moich idoli.

Będę chodzić ciągle w tym samym swetrze z wełny albo w jego cenie kupię dwa z akrylu i będę mieć na zmianę. Będę pić kawę za 15 zł w papierowym kubku albo poczekam na powrót do domu, by zrobić ją w swoim ulubionym garnuszku. Będę robić setki zdjęć nowym telefonem wysokiej jakosci, a gdy się zepsuje, nie będzie mnie stać na nowy albo – kupię trochę gorszy, trochę bardziej używany i nigdy nie przestanę działać w imię swoich idei.

Pora wrócić do idei, by znów poczuć sens życia.

Pora wrócić do wartości, by życie stało się wartością.

You Might Also Like