Nigdy nie lubiłam anonimowości. Stronię od ludzi, których nie znam. Gdy jakimś cudem trafiam na Stare Miasto, mam ochotę wiać. Przez Rynek przechodzę tak szybko, że promotorzy nawet nie próbują ruszyć się z miejsc, by mnie dogonić i zaprosić do lokalu. Mijam Kościół Mariacki, pomnik Mickiewicza, wieżę ratuszową. W Sukiennicach turyści usuwają mi się z drogi. Groźne spojrzenie. Wygodne buty. Rączki przy sobie. I można pędzić.
Czuję się niepewnie wśród tłumu obcych ludzi. Tonę pośród cudzych twarzy, niechcianych sporzeń, głosów, które nic mi nie mówią. Boję się, że ta zgraja zmiecie mnie z powierzchni ziemi. Jestem typem samotnika, któremu pasuje własne towarzystwo. Lubię swój indywidualizm i niezależność. Ale tak – istnieje też ciemna strona mocy.
To właśnie dlatego tak rzadko można spotkać mnie w klubie, w kinie, w teatrze, w filharmonii, choć kocham tańczyć, podziwiam aktorów, a bez muzyki nie mogłabym żyć.
To właśnie dlatego tak wiele dla mnie znaczył pierwszy koncert, na który od dawna naprawdę chciałam pójść.
TO BYŁO COŚ WIĘCEJ NIŻ ZWYKŁY KONCERT – TO BYŁO SPEŁNIENIE MARZEŃ.
Choć setki studentów każdego roku bywają na setkach takich wydarzeń, dla outsiderów mojego pokroju wyjście z domu i wtopienie się w tłum – to prawdziwe wyzwanie. Ale móc usłyszeć muzykę, która wywołuje ogromne emocje i pozostać jednocześnie w zgodzie ze sobą – to dopiero coś.
Siedziałam na ostatnim schodku przy scenie, uśmiechając się od ucha do ucha, z dala od tłumu, machałam nogami, kiwałam głową, zdzierałam gardło i pozwalałam sobie niszczyć słuch. Obserwowałam miarowe uderzenia perkusisty, skaczących w oddali ludzi i specyficzną, fruwającą grzywę Organka, który w swoich wysokich, czarnych butach stał przed mikrofonem i zniżał się z gitarą tuż nad powierzchnię sceny.
„Mississippi w ogniu” słyszane w takich warunkach to zupełnie inne Mississippi. Muzyka przestaje być sztuką, która tworzy wrażenia, a staje się pracą, która tworzy sztukę. I chociaż jedno nie wyklucza drugiego – dle odbiorcy to całkowicie zmienia znaczenie koncertu.
Nawet przez myśl mi nie przeszło, że będę miała kiedyś szansę doświadczyć tego z takiej perspektywy. To było coś niesamowitego, coś, czego nigdy nie zapomnę. Tych emocji, tej adrenaliny słowa nie są w stanie opisać.
Ale są rzeczy, dla których bym tego nie przeżyła.
KULT MARZEŃ.
Cały świat oszalał na punkcie spełniania marzeń. Spisujemy listy 100 marzeń i na siłę, po trupach dążymy do celu. Prześcigujemy się w tym, kto pierwszy skoczy ze spadochronem, poleci na Dominikanę i zrobi sobie selfie na Times Square. Zamieniamy prawdziwe przygody – na odhaczone kwadraciki. Wszystko po to, by mieć o czym opowiadać na starość tak, jak nasi dziadkowie. By w dzisiejszych, spokojnych czasach czuć, że nasze życie nie było tylko zwykłą egzystencją.
Siła ducha prowadzi nas coraz dalej, pozwala nam coraz głębiej odczuwać i coraz wyżej wspinać się na szczeblach człowieczeństwa. Nie musimy być władcami, by podbijać świat, by czuć, że leży nam u stóp. Wystarczy zobaczyć Wielki Kanion i odwiedzić Amfiteatr w Sydney. Jesteśmy młodzi i mamy prawo czuć się wolni. Ale mam wrażenie, że gdzieś zatarła nam się granica, że cały ten bieg za carpe diem stał się nagle – tylko owczym pędem.
Wszyscy chcemy tego samego. Ja też zrobiłam swoją listę, też mam zwariowane pomysły, też lubię adrenalinę i wielką przygodę. Skoczyłam na bungee, lubię się wspinać, pędzić z górki rozpędzonym rowerem, pić piwo na wydmach i kąpać się w oceanie.
Możemy wypełniać marzeniami czas, dopóki nie przyjdzie nam decydować, co jest dla nas najważniejsze. Bo są sprawy, przy których marzenia, są tylko cieniem. Cieniem prawdziwych wartości.
MARZENIA, NAPRAWDĘ, NIE SĄ NAJWAŻNIEJSZE.
Nie skoczyłabym ze spadochronem, gdybym miała małe dzieci. Nie wyjechałabym na roczny staż do USA, gdyby w Polsce miał zostać mężczyzna, na którym mi zależy. Nie dążyłabym do zdobycia wielkiej sławy i wielkich pieniędzy, gdyby w malutkim, biednym domu na wsi – cieżko chorowali moi rodzice.
Nigdy nie zrozumiem kobiet, które rzucają kochających mężczyzn i gonią za karierą. Nigdy nie zrozumiem mężczyzn, których kusi wielki świat – Nowy Jork, San Francisko, Los Angeles – kosztem kobiet, którym pęka serce. Nigdy nie zrozumiem córek, które zostawiają chore matki i biegną do swojej bardzo ważnej pracy. Ani ojców uzależnionych od adrenaliny, dla których ważniejsze jest balansowanie na granicy życia i śmierci od zapewnienia swoim dzieciom poczucia bezpieczeństwa.
Jestem pewna, że istnieją wolne duchy – ludzie, którzy potrzebują tak żyć. Wiecznie spragnieni nowych wrażeń, nowych doznań, nowych miejsc. Ale dziś takie pragnienia deklarują wszyscy. Dla większości z nas spełnianie marzeń jest priorytetem. Jest ważniejsze od miłości. Ważniejsze od rodziny.
Wolimy zdradzić kumpla i zostać dyrektorem firmy, by móc jeździć co kwartał na Malediwy, niż pozostać wiernym wieloletniej przyjaźni. Wolimy zostawić schorowanych rodziców, bo tak wygląda starość i pojechać za granicę, do stolicy, żeby przeżyć własne życie jak najlepiej. Wolimy zostawić tych, którzy naprawdę nas kochają i kochaliby już na zawsze, gdybyśmy nie byli takimi dupkami, by robić wielomiesięczne staże za granicą i ograniczać czas z najbliższymi w imię wielkiej kariery.
Nie chcę żyć w świecie, w którym kult marzeń całkowicie pokonał kult wartości.