Nie jestem fanką związków, w których trzeba ciągle walczyć. O siebie, o kogoś, ze sobą. O własną tożsamość, o cudzą uwagę, o to, kto ma rację. O trochę prywatności, o trochę szacunku, w kółko o to samo. Jestem wygodna jak Steve Jobs – chcę każdego ranka wkładać koszulkę, która za każdym razem wygląda tak samo. Chcę z kimś codziennosci i spokoju, a nie skrajnych emocji i huśtawki nastrojów.
Widziałam mnóstwo takich związków. Piękna ona, piękny on. Inteligentni, dojrzali, zabawni. I mocno w sobie zakochani. A mimo to na każdej imprezie, każdym spotkaniu, a czasem nawet, gdy byli sami – ciągle musieli sobie dogryzać i ciągle się o coś kłócić. Bo ktoś powiedział dwa słowa za dużo, bo ktoś sobie z kogoś po chamsku zażartował, bo ktoś lubi sypać prześmiewczymi uwagami.
Nie chcę się ciągle zastanawiać, kiedy mój chłopak raz jeszcze sobie ze mnie zakpi. Chcę, by stał za mną murem, jak ja za nim stoję. Chcę czuć się w związku bezpiecznie.
Swiat poza domem rzuca nam wystarczająco dużo wyzwań.
DLATEGO WOLĘ GRAĆ W DRUŻYNIE. OD POCZĄTKU.
Dziesięć lat temu wierzyłam w to, że w związki wchodzi się jak w książkach albo na filmach. Że wystarczy kilka długich spojrzeń, by powstało cudowne napięcie. I parę słodkich uśmiechów, by go przywiązać do siebie niewidzialną nitką, którą można tak manipulować, by się stopniowo zbliżać. A potem kilka spotkań w niezwykłym klimacie, kilka idealnych rozmów na neutralne tematy. Nie potrzeba żadnych słów. Zostaje już tylko jeden pocałunek, który wyraża wszystko i załatwia całą sprawę.
Jeszcze parę lat temu na amen obraziłabym się na faceta, który śmiał mnie pocałować, nie zamierzając ze mną być. Dziś wzruszam ramionami, bo wiem, że najlepsze pocałunki są spontaniczne. Zdarzają się, nawet wtedy, gdy znasz go tylko kilka dni. Decyzja o wejściu w związek jest cholernie odpowiedzialna. Nie można jej podejmować pod wpływem emocji. Trzeba to przemysleć.
Dopiero jakiś czas temu uświadomiłam sobie, jak wiele moich uśmiechów i długich spojrzeń ktoś mógłby źle zinterpretować. A przecież to nie jest zbyt mądre – pokochać kogoś tylko za to, że nas kocha, nie zastanawiając się, czy my kochamy jego. Albo jeszcze inaczej – wiać, zanim cokolwiek się zacznie tylko dlatego, że boimy się narobić mu nadziei.
Zamiast wyobrażać sobie zbyt wiele, wolę trzymać się tego, co powiedział już dr Konrad Maj z Uniwersytetu SWPS: „Zakończenie związku to duży koszt, dlatego aby go uniknąć – zalecam więcej refleksji na jego początku.”
Związek to zawsze jest decyzja.
WIĘĆ WRZUCAM NA LUZ, ZAMIAST STAWAĆ NA RZĘSACH.
W drugiej klasie podstawówki miałam dwóch chłopaków jednocześnie. I to nie dlatego, że nie potrafiłam wybrać, który z nich bardziej mi się podoba, ale dlatego, że żadnego z nich nie chciałam zranić. Wiedzieli o sobie, akceptowali się wzajemnie, a gdy wychodziliśmy do muzeum albo do kina – raz szłam za rączkę z jednym, a raz z drugim. Po równo.
Wiele lat później chłopak, z którym w liceum byłam w związku przez trzy lata, uświadomił mi po jakimś czasie, że owszem, czuł cos do mnie od samego początku, ale to absolutnie nie była miłość. Chciał spróbować. Tak zwyczajnie. Nie czułby się zraniony, gdyby nam nie wyszło. Tymczasem ja przez wiele miesięcy uważałam się za najgorszego człowieka na świecie tylko dlatego, że wiedziałam, że nie byłam w nim zakochana od samego początku.
Niby osiem lat miałam wieki temu, ale ta obawa przed wyrządzeniem komuś krzywdy pozostała mi na lata. Cały problem polegał na tym, że usilnie wmawiałam sobie, że te długie spojrzenia, delikatne muśnięcia rąk i pierwsze pocałunki oznaczają wielką miłość. A przecież to był absurd.
O ile łatwiej byłoby nam żyć, gdybyśmy dawali sobie szansę na poznanie kogos, zanim zaczniemy oceniać, dopisywać romantyczne scenariusze i uważać na każdym kroku, by nie narobić mu nadziei.
NIE MA POWODÓW, BY KOCHAĆ I UFAĆ W CIEMNO.
Zaufanie rośnie wzraz z czasem i wzrostem intymności, która w terminologii Stenberga oznacza bliskość, zrozumienie i wzajemne poznanie. Im bliżej jesteśmy ze sobą, im więcej mamy wspólnych spraw i sekretów, tym bardziej podobnie odczuwamy, tym większym zaufaniem darzymy drugą osobę. Tak wygląda naturalny proces. Reszta to komedie romantyczne i wyjątki.
Dlatego śmieję się, gdy ktoś w pierwszych trzech miesiącach związku chce wyjść sam na imprezę i dziwi się, że jego dziewczyna się martwi. Na jakiej podstawie mamy zaufać osobie, która jeszcze nigdy nie została wystawiona na próbę? Która jeszcze nigdy nie dowiodła, że jest godna zaufania?
Nie chcę, by ktoś ufał mi w ciemno. Nie chcę też, by przekonywał mnie, że zdążył mnie pokochać po tygodniu spotkań. Nie chcę sobie niczego wmawiać i nie chcę, by ktoś przede mną udawał tylko po to, by mówić mi to, co – jak sądzi – chcę usłyszeć.
GRAJMY W JEDNEJ DRUŻYNIE.
Wszystkim nam chodzi o to, by być szczęśliwym. Wiążemy się, zrywamy, kłócimy ze sobą i przytulamy. Tylko po to, by czuć się choć trochę bardziej, trochę mocniej spełnionym. Nie ma w tym niczego złego. Więc dlaczego jest w nas tak dużo ściemy, przesady i walki o rację?
Zagrajmy w jednej drużynie. Bez zbędnego stresu i wielkich oczekiwań. Bez lęku przed odrzuceniem i wrządzeniem komuś krzywdy. Bez obserwowania w napięciu, kto przegra, angażując się w relację bardziej niż druga strona. Zagrajmy w jednej drużynie.
W związku. Przed związkiem. I po związku też.
Hej, długo pracowałam nad tym tekstem. Proszę, zostaw po sobie jakiś ślad – polub moją stronę na Facebooku, napisz komentarz albo udostępnij ten artykuł u siebie. Dla Ciebie to tylko moment, a dla mnie to dowód, że w dobie cięcia zasięgów moja praca ma jeszcze jakiś sens. Dziękuję, że jesteś. :)